11.4.14

The Freak Show

Ciężko się piszę po tak długiej przerwie. Nie wiadomo od czego zacząć, czym zaskoczyć, czy przepraszać czy lepiej myślami wybiec naprzód, nie rozczulając się zbytnio. Czuję się jakbym przez ostatni miesiąc brał udział w gonitwie koni. Z klapkami na oczach widząc tylko przeszkody. Od czasu do czasu jakiś skok, piasek w oczach mieszający się ze spływającymi od pędu wiatru łzami. Jedna myśl: biec. Nie patrząc na innych, nie rozglądając się w bok. Biec. Myślałem, że oszaleję. I gdy już miałem nadzieję, że widzę metę....Znajome skrzypienie, dźwięk pękającego balona, złowrogi śmiech wydobywający się jakby tuż zza pleców. Nagła mgła ogarnęła wszystkich wokół, przeszyła dreszczem. Zrobiło się ciemno, chłodno, pod butem poczułem trzask rozgniatanego popcornu a słodkawy aromat waty pogłaskał malutkie włoski w nosie. Wesołe miasteczko. A raczej nawiedzony park rozrywki. Wystrzał z pistoletu i donośny krzyk: uciekaj myszko! Więc biegnę, co rusz potykając się o mnóstwo kabli i lin podtrzymujących kolorowe namioty. Jeden zakręt, potem drugi. Nagle stop. To ślepy zaułek. Szybko cofam się, nie wiedząc dokąd i po co tak naprawdę uciekam. Nagle świst kamienia przy uchu, odgłos przewracających się puszek i radosna melodyjka oznaczająca wygranego pluszaka. O co chodzi? Przecież to nie ja rzucałem. Nagroda więc nie należy do mnie. Kto inny wygrywa. Ma przewagę. Natychmiast więc rzucam się do dalszej ucieczki i .... dziwnym trafem siedzę teraz w wagoniku. Sam. Łańcuchy powoli wciągają mnie na szczyt. Czekaj, czekaj. Skoro wjeżdżam na górę, to zaraz będzie.. DÓÓÓÓÓÓŁŁŁŁŁŁŁ!!! Kolejka mknie jak szalona a ja ledwo jestem w stanie złapać oddech. Nie mam nawet siły krzyczeć, chwytam się tylko z całej siły za barierkę. Wiatr rozwiewa mi i tak już za długą grzywkę, tak że obraz przed oczyma zlewa się w jeden czarny punkt. Mam już dosyć. Tej karuzeli wrażeń. Tych emocji. Tego biegu na oślep. Zaciskając ręce na metalowej rurce najmocniej jak się tylko da, krzyczę DOOOOOŚĆĆĆĆ!
Szaleńcza zabawa w nawiedzonego berka znika natychmiast, jak kawałki mojej świeżo upieczonej szarlotki. Na twarzy pojawia się uśmiech. Szeroki. Widzę go, bo patrzę w lustro. Odruchowo poprawiam włosy, robię dziwną minę. Jest jeszcze szerszy. Przecież nie o to chodzi, żeby tak pędzić nie widząc celu. Nie widząc szans na głęboki oddech. Czas odpocząć. Przystanąć na moment i przyjrzeć się sobie jakby z boku. Czy warto? Straciłem równowagę. Potknąłem się o głupie sznurowadło i stoczyłem jak ogromna śniegowa kula z równi pochyłej, nie widząc szans na ratunek. Zbierając cały ten syf. Całe szczęście ON czuwa. Całe moje życie. Nie ważne jak bardzo, nie ważne jak długo. Jestem z powrotem na nogach. I mimo, iż dziwne przywidzenia z przeszłości wciąż nawiedzają mnie w myślach, już nie biegnę. Po prostu idę naprzód. To było naprawdę dziwne.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz