30.1.15

Czekoladowe ciasto z niczego

Mimo, iż zawsze z tygodniowym wyprzedzeniem próbuję oswoić tę dość nieprzyjemną myśl, zbliżający się koniec miesiąca nie daje mi o sobie zapomnieć. Niby portfel jakby cięższy, ale niestety wyłącznie od skrupulatnie kolekcjonowanych z Biedry grosiaków. Poniekąd to złoto, ale w tym wypadku cieszyć się wypada jakby mniej. Można powiedzieć, że niespecjalne to zaskakujące, ale nawet wpatrujący się we mnie osamotniony Mieszko czuje lekki dyskomfort w takiej sytuacji. Za dużo miesiąca do końca pieniędzy. Znowu.
Coś mi mówi, że moja świnka skarbonka już niedługo samolubnie postanowi po raz ostatni kwiknąć i po desperackiej próbie samobójczej skończy w tysiącu kawałkach na lakierowanym parkiecie dużego pokoju. O Boże-Bożenko! I kto to będzie później sprzątał? Aj michita porfavor... Studiowanie poza domem jest doświadczeniem jedynym w swoim rodzaju, to prawda. Z jednej strony wolność i niezależność, trochę przestrzeni w wynajmowanym mieszkaniu czy akademiku, planowanie własnych wydatków, szczypta kultury, kawa tudzież piwo z przyjaciółmi, nowe znajomości, nowe buty czy chociażby nowy numer ulubionego magazynu kupiony dla przyjemności. Z drugiej chęć życia chwilą, chwytanie każdego łaskoczącego promienia słońca, każdej napotkanej szansy, nieplanowane szaleństwa, słodka rozrzutność i związane z tym wszystkim ostatecznie nerwowe zerkanie na stan konta. Tak właśnie wygląda moje wspaniałe życie. Naukowo nie jestem jakiś tam specjalnie wybitny, ale nie oznacza to absolutnie, że od razu tępy. Mam po prostu swoje priorytety, więc uczenie się zostawiam sobie zazwyczaj na koniec. Może dlatego właśnie nigdy nie łapię się na stypendia? Jednocześnie czuję niechęć do jakiejkolwiek formy aktywności zarobkowej, gdyż po prostu żal mi czasu, który można w sposób stukrotnie lepszy wykorzystać, mieszkając w mieście tak magicznym jak Kraków. Kiedy jak nie teraz. Tu zawsze znajdzie się coś do zrobienia, do zwiedzenia, do spróbowania a każdy nowy dzień naprawdę jest możliwością. Szczególnie, gdy na miejscu masz kochaną wariatkę, z którą nawet wyjście do zieleniaka po ziemniaki wiąże się z zajebistymi wspomnieniami. Żyć - nie umierać. Konsumpcyjny styl bycia jaki od urodzenia prowadzę ma w sobie nutkę destrukcyjności. Niby pieniądze to nie wszystko, ale weź to powiedz bezdomnemu leżącemu na ławce pod stertą gazet. Perspektywa lekko przygnębiająca. Ale do rzeczy. Grosz się mnie nie trzyma, ale to już wiecie. Najgorzej, że mniejszy budżet nie oznacza wcale mniejszej ochoty na jedzenie. Zwłaszcza na słodkie. Może po mnie tego nie widać, ale potrafię zjeść dwa lukrowane pączki na raz a potem, jak gdyby nigdy nic, otworzyć czekoladę z całymi migdałami i....właśnie. Cukier potrafi uzależnić mocniej niż sklepy obuwnicze. Ostra chcica na süßigkeiten nachodzi mnie średnio raz na półtora tygodnia. Wyobraźcie sobie, w portfelu pusto, na półce ryż i makaron a w lodówce pasztetowa..I nie zgadniecie, co wtedy robię. Otwieram przeglądarkę i wpisuję parę randomowych wyrazów. Na ten przykład podam przykład. Karob. Studenckość. Kakofonia. My Słowianie. Degrengolada. Grzegórzki. Kolonoskopia. Dobra, wcale tak nie robię :P Wchodzę po prostu na pierwszego kulinarnego bloga, który wyświetla się po wyklikaniu zdanka typu głodny student chce coś słodkiego. Wszystko, co wyskoczy, warte jest wypróbowania. Wierzcie mi, takie przepisy nie raz już uratowały mnie przed popadnięciem w obłęd. Kogo dziś polecę, zapytacie? Kochani, nie kogo innego jak znaną już chyba wszystkim czytającym tego bloga autorkę MW. Przychodzę do Was dzisiaj z eksperymentem kryjącym się pod zgrabną nazwą Ciasto dla alergików. Zaskoczę Was lub nie, nie potrzeba do tego ciasta prawie nic. Nie ma tu jajek, nie znajdziecie też mleka czy masła. Nawet mikser Wam się nie przyda. Zaciekawieni? W takim razie zapraszam na włości.
Źródło:www.thegloss.com
Według niektórych smakuje jak Monte, według innych jest po prostu zajebiste, ale nie wiem na ile wierzyć ludziom, którzy są już po kilku drinach :P Ma mocno czekoladowy smak, ale też bez przesady. Jest wilgotne, trochę murzynkowate. A co najważniejsze, słodkie. Jeśli chodzi o mnie, to nie powaliło mnie na kolana, ale jak na studenckie standardy, to było się czym pochwalić przed innymi. Zeszło szybciutko. Polecam.

Zdjęcie zrobione prostownicą. Przy następnej okazji postaram się o lepszą jakość :)

Składniki:                                  160-170 stopni/ 35-40 minut
# 1 1/2 szklanki mąki pszennej
# 4 łyżki gorzkiego kakao
# 1 szklanka cukru
# 1 szklanka wody
# 5 łyżek oleju
# 1 łyżeczka sody
# 1 łyżeczka octu
# szczypta soli
# kilka kropelek aromatu wanilinowego

Suche składniki przesiewacie do miski. Dodajecie cukier. Następnie wlewacie wodę, olej i aromat. Przy pomocy widelca lub łyżki łączycie wszystko do uzyskania jednolitej gęstej masy. Przekładacie ją do wyłożonej papierem do pieczenia malutkiej tortownicy (ok. 20 cm średnicy) lub keksówki*. Pieczecie w nagrzanym piekarniku do tzw. suchego patyczka. Ciasto powinno urosnąć z górką, a nawet lekkim pęknięciem. Powodzenia!

* w przypadku keksówki trzeba znacznie wydłużyć czas pieczenia do dodatkowych 15-20 minut (często sprawdzajcie stan ciasta patyczkiem). A wierzch ciasta polecam przykryć potem folią aluminiową, żeby zbyt się nie spiekł.

28.1.15

Także tego

Nie uwierzycie, ale od godziny już siedzę tu tak jak ta łysa blondynka u fryzjera z pustą szklanką po mleku, dobrą nutą w uchu i z otwartym edytorem, namiętnie skupiając myśli nad idealnym avant-propos. Jaką by tu literkę upoważnić do bycia na tyle kompetentną, by wzięła na siebie odpowiedzialność za cały ten prl-owski łańcuszek ciągnący się za nią w skończoność. Z blogowaniem jak z jazdą na rowerze - niby  się nie zapomina, ale po długim okresie znikomej aktywności, pojawia się lekka nieufność podszyta niepewnością we własne umiejętności. Chciałoby się napisać coś tak epickiego, taką perłę, która zaprowadzi z powrotem na szczyt (jakbym tak kiedykolwiek wcześniej dotarł xD). Słowem: cokolwiek, co przywróci wiarę w siebie i jednocześnie nie będzie słodkopierdzącym peanem ku własnej osobie, która z lenistwa przestała robić to, co wcześniej robiła, mimo iż robiła to dobrze, tylko dlatego, że jest leniwa i udaje, że gotuje. Jestem podręcznikowym przykładem osóbki, która była na tyle przebiegła, by wmówić sobie, że wypalenie to naturalny etap w życiu każdego nieszanującego się publicysty. Tak, przyznaję to z ręką na serduchu, to właśnie mój przypadek. Najgorzej, że u mnie nawet nie chodziło o tu i ówdzie podkreślany brak piekarnika, niedobór lecytyny i pomysłów czy wytarte z przeżytku przyciski na klawiaturze. Po prostu przestało mi się chcieć, tak po ludzku. But it's so unlike me. Zazwyczaj karcę się za zbyt łatwe odpuszczanie, ale nie wiem czemu, tu poddać się było jakoś łatwiej. Ale koniec z tym, mówię w myślach. Przynajmniej teraz, gdyż w tym momencie właśnie czuję zwiększony poziom poczucia winy we krwi. A może to dlatego, że za tydzień mam sesję i desperacko choć podświadomie szukam zajęć, które skutecznie mnie od niej odciągną? Tak czy siak, blogowanie kojarzy mi się z czymś über przyjemnym. Wiem, że zabrzmi to narcystycznie, ale jak mam słabszy dzień, to wchodzę i czytam te swoje z ciężkim bólem wystękane niegdyś teksty i przyznam się z zamierzoną nieskromnością, że niezawodnie poprawiają mi humor. Nie wstydzę się tego, co było i niczego nie skreślam. Nie zmieniłbym nic. Przysięgam. Każdy post jest dla mnie ukrytym wspomnieniem; to jak zapach i smak zamknięty w kilkudziesięciu kilobajtach wyklikanych w języku polskim znaków. Po prostu fajnie sobie o tym wszystkim przypomnieć i przeżyć to jeszcze raz. Staram się nie być sentymentalny, ale Jane Austin ze wszystkich z nas zrobiła nieśmiertelnych romantyków. Uczuciowość przestała być domeną kobiet. Nikt już nie patrzy, czy facetowi wolno się rozczulić czy widok ten będzie raczej żenadą rodem z kazachstańskich filmów porno. W przypływie emocji wpisałem sobie więc w wyszukiwarkę hasełko cynamodowy pamiętnik. I wiecie co? Mam aż dziesięć stron wyników. Niesamowite, ale internet już o mnie nie zapomni. Wy też pamiętacie, bo sprawdzając z ciekawości statystyki, widzę, że wciąż jesteście całkiem aktywni jak na zapomnianego nawet przez Boga bloga. Dziękuję Wam za to bardzo. To taki widzialny dla mnie znak, że powrót marnotrawnej blogereczki nie będzie z góry skazany na porażkę. Chcę znowu dla Was pisać, może nie będzie to aż tak częste jak kiedyś, ale półrocznych przerw między postami postaram się Wam oszczędzić. Wiem jak to jest, bo sam śledzę efekty pracy wielu osób z branży. Czasami można dostać szału przez to ciągłe czekanie. Zatem ludziska, pomimo stu tonowej warstwy kurzu, grosiaków i wciąż pachnących miętą papierków po gumie Orbit bezczeszczącej nieświadomie mój geniusz, otwieram ten pamiętnik po raz kolejny. Strzeżcie się, wrogowie dziedzica!