29.3.15

Babeczka na mały głód i wielkie smuty

Wiecie, co Wam powiem, coraz bardziej podoba mi się w Łodzi. Mieszkając tu już prawie miesiąc, przyzwyczaiłem oko do obskurnego widoku za oknem, do hałasu przejeżdżających tramwajów, niezbyt stylowych zasłonek pod natryskiem i do tego, że ludzie tu są strasznie smutni i zaściankowi. Na pasach światło zmienia się szybko, po wodzie z kranu mnie nie wypryszcza, loki się kręcą. Na zakupach oszczędzam, zdrowo gotuję a Metro rozdają tylko raz w tygodniu. Przeszczep udany. Czuję się tu coraz bardziej jak w przydomowym schronie. Sucho i jest na czym spać. Plusik! Oczywiście nic nie zastąpi mi Krakowa <chlip, chlip>, ale stwierdziłem, że stać mnie na mały kredyt zaufania dla tego nieodkrytego miasta jednej ulicy. Jak na razie więc nie narzekam na nudę. Wszędzie staram się docierać pieszo. Zawsze uważałem to za lepszą formę poznawania betonowych miast, tych labiryntów ulic i ciemnych zakamarków. A poza tym przyszła wiosna, więc dobry spacer przynajmniej raz w tygodniu to podstawa. Na uczelni się dzieje, zatem na pełną relaksację mam jedynie kilkadziesiąt godzin jakie zostają mi podczas weekendu. Najbardziej doceniam soboty. Wstaję wtedy z samego rana i przełykając owsiankę, knuję chytry plan wyciśnięcia wszystkich trzech cytryn, jakie Bóg położył mi przed nosem. Tak więc pomiędzy szalonymi przygodami z PKP, głośnym siorbaniem czekoladowego shake'a pod Pałacem Kultury i nocnymi wędrówkami po neonowej stolicy, zdarza mi się od czasu do czasu zabłądzić bardziej lokalnie i trafić na naprawdę dobry towar. I nie mam tu na myśli porządnej porcji wróżb od przydworcowej cyganki ani radosnego dilowania amsterdamskim trawskiem, ale wyśmienitego sortu używane szmatki. O, tak! Klaszczmy razem :) Nie uwierzycie, ale Łódź okazała się istnym zagłębiem second handów. Nie-bo! Chociaż w sumie, nie powinno mnie to dziwić. Wszak (podobno) Łódź kreuje. Co prawda, ciekawie ubranych ludzi znaleźć można tutaj równie często, co czterolistne koniczyny, ale czekać warto. Już niedługo Tydzień Mody, więc wierzę w zalew konkurencji. Jak na razie z przyjemnością uzupełniam wiosenne luki w moich zbiorach i przyznam, że jest dobrze. Warto czekać na słoneczniejsze dni. Będzie kreatywnie, będzie i wyzwalająco. Liczę, że po Wielkanocy nikt już nawet nie pomyśli o grubszych kurtkach a kozaki wciśnięte będą w najgłębszy kąt szafy. Wytrzymamy, jeszcze tylko tydzień. Chcica ściga przeogromna, ale tutejszy chłodny wiatr wystarczająco odstrasza. Mam już po dziurki w nosie tej zimowej monotonii. Chcę barwy, chcę rozpięte zamki, chcę kapelusze. Obudzić te hordy zombie z szarego letargu. Ma się dziać i już!


Ach, na ten moment jednak  nie pozostaje mi nic innego jak maniakalne spoglądanie na termometr za oknem i wróżenie z lotu jaskółek. I to tęskne wzdychanie. Jak tu znaleźć czas na wypieki? Dzięki Bogu, święta tuż tuż, odbiję sobie, zobaczycie. Jak zawsze motywujecie mnie do wypróbowywania nowych przepisów, tak więc siedzę i myślę, czym Was tu zaskoczyć tym razem. Jak wrócę do domu, to będzie BANG. Oczekujcie z niecierpliwością. A jak na razie..Hmmmm. Taką tycią babeczkę zajadam sobie w to dzisiejsze, niedzielne popołudnie, kęsując pomiędzy przymusem pisania sprawka a przeglądaniem najnowszego K MAG-u. Za oknem chmury, w uchu Shura a w serduszku mimi-zawód. Okazało się, że za późno ogarnąłem tegoroczną edycję Spring Break Festival w Poznaniu i zamiast prezentu urodzinowego w postaci koncert Y&Y, będą lody, popcorn i powtórki Seksu w Wielkim Mieście. Jacyś chętni?

Składniki:
# 3 łyżki mąki pszennej
# 3 łyżki cukru
# 3 łyżki mleka
# 3 łyżki oleju
# 1 jajko
# 1/2 płaskiej łyżeczki proszku do pieczenia
# 3 łyżki budyniu w proszku o smaku krówki (Dr Oetker)

Suche składniki odmierzcie do salaterki, wbijcie jajko i dodajcie resztę mokrych składników. Wymieszajcie wszystko dokładnie widelcem do uzyskania jednolitej, półpłynnej masy. Miseczkę z zawartością włóżcie do mikrofalówki, nastawcie na najwyższą moc i "pieczcie" około 3 minuty. Otwórzcie drzwiczki i sprawdźcie patyczkiem czy środek babeczki jest suchy. Jeśli tak , to wyjmijcie ostrożnie miseczkę. Przy pomocy noża podważcie boki ciasta tak, aby z łatwością wyskoczyło na talerzyk.
  

14.3.15

Każdy ma swojego murzynka

Może trudno będzie w to uwierzyć, ale nawet tak zdolna i nieustannie dążąca do perfekcji osoba jak ja, miała kiedyś swój owiany tajemnicą pierwszy raz. Wiecie, ten szalony pomysł, objawiający się w postaci unoszącej się nad głową zapalonej żarówki, by coś stworzyć. Zrobić rodzicom jak się później okazało nie-aż-tak-wcale-pyszną niespodziankę. Pierwsze ciasto. Tak bardzo z miłości. Jak wiadomo, początki bywają ciężkie. Od przebitej śmietany, przez wychodzące z piekarnika zakalce, po zważoną polewę czekoladową. Talent nigdy nie objawia się od razu. W moim przypadku niestety nie można mówić o żadnym wyjątku. I mimo, iż ogromnie chciałem chociaż w tej dziedzinie okazać się złotym dzieckiem, wszystko wskazywało mi od samego startu, że zbyt łatwo to jednak nie będzie.
Akcja klasyk. Nikogo nie ma w domu, zatem siedzę. Sam jak w filmie. I jak to zwykle bywa, nudno. Nudno jak nigdy. Nudno, że aż boli. Rączki świerzbią, nóżka lata. Coś bym zbroił. To znaczy zrobił, oczywiście. I zupełnie nie wiedzieć czemu w jednej chwili znalazłem się nad kuchenką, podgrzewając margarynę z cukrem i kakao. Tak, murzynek na tę okazję będzie idealny. Ciemne, puszyste, podwójnie kakaowe. Z tym mi się kojarzyło to ciasto. Gumowym uchem podsłuchałem plotkujące sąsiadki i wyszło na to, że piecze się je szybko i łatwo. Myślę sobie, babcia zawsze chwaliła moje babki w piaskownicy. Niezbity dowód na to, że szansa na sukces gwarantowana. Toteż brnę w to bagno autogeniuszu niczym jakaś głupia krowa zwabiona blaskiem błędnych ogników. Nie ma ratunku. Ktoś rodziców rozpieścić musi, a każde dziecko wie, iż nie ma lepszego sposobu na wywołanie na ich twarzach szerokiego uśmiechu niż zrobienie samodzielnie jakiegoś deserku. Nie wiedzieć czemu wtedy pomysł na owocową sałatkę nie przeszedł. Niezbyt wysoka poprzeczka jak na dwunastolatka, a ja od dzieciństwa stawiałem na oryginalność. Czyli sobie tak mieszam, mieszam; w końcu smakuję. Hmm, słodkie, a więc z pewnością będzie dobre. Do piekarnika. Babko, babko... Ach, co to wyszedł za zakalec. Epicki. A jaki gorzki. Nawet tabliczka mlecznej czekolady nie zdołała zabić tego posmaku. Trudno, jak kochają to zjedzą. Z jednej strony byłem z siebie raczej dumny, z drugiej jakoś tak porzuciłem ten przepis na zapomniane kiedyś. Po latach postanowiłem się z widmem tej małej porażki zmierzyć. Zatem nie przedłużając, prezentuję moje do afrykańskiego tematu podejście numer dwa. Przed Wami wypiekany pan Bambo.


Składniki:                                    180 stopni/ 50 minut
# kostka margaryny (250g)
# 1/2 szklanki mleka
# 1 1/2 szklanki cukru
# 4 jajka
# 4 łyżki gorzkiego kakao
# 2 szklanki mąki pszennej
# 1 łyżka proszku do pieczenia
# szczypta soli

W rondelku umieśćcie pokrojoną na kawałki margarynę, cukier, mleko oraz kakao. Podgrzewajcie aż do dokładnego połączenia się składników (masa powinna być gładka i lśniąca). Odlejcie 2/3 szklanki masy, a do reszty przesiejcie mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia. Zmiksujcie. Oddzielcie żółtka od białek. Do kakaowej masy wrzucajcie po jednym żółtku, za każdym razem dokładnie całość mieszając. Z białek ubijcie pianę ze szczyptą soli, a następnie delikatnie wmieszajcie ją w całość. Gotową masę przelejcie do wyłożonej papierem do pieczenia formy (keksówka 30x10 cm lub blaszka 21x14 cm). Pieczcie w nagrzanym piekarniku do tzw. suchego patyczka.

Upieczonego i ostudzonego murzynka polejcie odstawioną uprzednio polewą kakaową i opcjonalnie posypcie dodatkami np. płatkami migdałów, posiekanymi orzechami lub kolorową posypką cukrową.

PS. Wpis nie jest w żaden sposób sponsorowany a lokować to ja sobie mogę co najwyżej włosy, ale ciasto pomogła mi przygotować pewna widziana w okienku margaryna, bo jak mówią, z nią zawsze się upiecze :D Ale to nie wszystko. Poniżej pyszny kawałek grupy, która rozkochała mnie w sobie od pierwszego usłyszanego brzmienia. Moje najświeższe muzyczne odkrycie. I nie uwierzycie, wystąpią w tym roku na Open'erze!!! Tyle wygrać #luckyluke

7.3.15

Apfel Taschen

Na moje pierwsze podejście do tematu piekarnika gazowego wcale nie musieliście długo czekać. Nie po to przecież jechałem kilkaset kilometrów z cieplutką myślą, że w Łodzi będzie cukierniczy raj, żeby w przedbiegach poddać się z powodu jakiegoś muzealnego eksponatu. Co to, to nie. Typowy Łukasz znajduje wyjście z każdej sytuacji, zatem i tym razem nie mogło być inaczej. Okazało się, że wystarczy wykorzystać swój wrodzony czar i wdzięk, by szybko zakumplować się z babeczką sprzątającą piętro i posiąść jakże użyteczną wiedzę z zakresu uruchamiania tego dziwacznego urządzenia. Jakież to sprytne, nie sądzicie. Także teraz, cieszcie się ludziska, mogę już wszystko. Pewnie zastanawiacie się, co to takiego wybrałem na swój debiut kulinarny, gdyż zakładam, że nazwa w tytule dla części z Was wydawać się może dosyć enigmatyczna ;) Dzisiaj poczęstuję Was przepisem przywiezionym przez M. prosto z Deutschlandii, czyli niczym innym jak szybkimi kieszonkami z francuskiego ciasta z nadzieniem jabłkowo-migdałowym. Normalnie napisałbym, że dzięki użytym przyprawom pachną nieziemsko, jednak z uwagi na fakt, że troszkę się od spodu spaliły (czytaj: prawie poszły z dymem), z gracją doświadczonego mówcy tę kwestię przemilczę. Dodam tylko, że w razie podobnej wpadki niezastąpioną okazuje się być kuchenna tarka #sprawdzoneinfo i ciasteczka prezentują się jak nowe.


Wypieki z ciasta francuskiego należą do tych z kategorii Przepisy dla opornych (ang. Recipes for Dumb) czyli szybkich i stosunkowo łatwych w wykonaniu przez dosłownie każdego. Wystarczy zaledwie szczypta artyzmu, by z miękkiego arkusza przygotować coś wyglądającego bardzo profesjonalnie. Niemniej jednak rzadko po nie sięgam. Jak wiecie na ogół staram się przygotowywać wszystko od podstaw. Dopiero wtedy czuję, że jest to całkowicie moje dziecko. Studia jednak robią swoje, więc eksperymentuję ze wszystkim wokół. Ten rodzaj ciasta jest o tyle uniwersalny, że można je wykorzystać zarówno do słodkich jak i do bardziej wytrawnych wypieków, które świetnie sprawdzą się na każdego typu imprezkach. Ogromny plus. Ciastka wyszły bardzo smaczne, więc jeśli macie pół godzinki, to się nie krępujcie. Polecam, nie namawiam ;)

Składniki:                                             220 stopni/15-20 minut
#opakowanie gotowego ciasta francuskiego
# 2 duże jabłka
# garść płatków migdałowych
# cukier wanilinowy
# przyprawy: cynamon, anyż, mielone goździki
# jajko

Ciasto francuskie pokrójcie na w miarę równe części (u mnie wyszło ich dziesięć). Jabłka obierzcie ze skórki i pozbawcie gniazd nasiennych, pokrójcie na średniej grubości plasterki. Na każdym fragmencie połóżcie 2-3 plasterki jabłka, przekładając je kilkoma płatkami migdałowymi. Przyprawcie do smaku i łapiąc za rogi, sklejcie przeciwne w taki sposób, aby uformować sakiewki. Gotowe kieszonki posmarujcie rozmąconym jajkiem. Pieczcie na złoty kolor.

***opcjonalnie możecie wierzch ciastek posypać cukrem pudrem.

5.3.15

Racuszki z jabłkami

Swoje pierwsze szaleństwa w nowej kuchni rozpoczynam od dosyć bezpiecznego przepisu, z lekką rezerwą traktując te wykafelkowane cztery ściany, gdyż zwyczajnie nie czuję się tutaj jeszcze jak w domu. Trochę ciężko się przestawić i przyzwyczaić do innego otoczenia. Brakuje też wolnego czasu na bardziej pomysłowe zagrania, bo plan na semestr letni jak zwykle pozostawia wiele do życzenia. Na krzątanie się po kuchni dla przyjemności zostaje chyba tylko weekend, choć i to nic gwarantowanego. W pewnym stopniu przypominają mi się czasy Gdańska. Ubiegły rok a także wcześniejsze miesiące. Pamiętam to dobrze. Były chęci, ale z realizacją to już lekki problem. Co pocieszające mamy tutaj piekarniki. Wprawdzie jeden na piętro, ale zawsze lepiej mieć niż nie mieć. Kłopot jednak w tym, iż są to dosyć stare urządzenia i to w dodatku na gaz. W życiu nie miałem do czynienie z tak antycznym ustrojstwem. A poza tym oczywiście boję się, że wybuchnie ( za dużo filmów) xd Podchodzę do niego jak do ognia, ale liczę na to, że z biegiem czasu ktoś nauczy mnie z niego korzystać i zaprzyjaźnimy się tak mocno, iż będzie umilał mi życie aż do kolejnych wakacji. W ogóle to ostatnio strasznie dużo czytam. Niestety nie książek, gdyż nie mam pomysłów na ciekawe tytuły, a magazynów internetowych i stron kulinarnych. Moje najnowsze odkrycie to blog pisany również przez przedstawiciela płci męskiej (men power!), bardzo zdolnego kucharza amatora, który zaintrygował mnie wszechstronnością swoich umiejętności. Mnóstwo ciekawych przepisów i pomysłów z chyba każdej dziedziny kulinariów. Podrzucam Wam jego adres TUTAJ, obczajcie koniecznie. Naprawdę warto. To dzięki niemu zjadłem dzisiaj te racuszki ;)


Proporcje dla jednej bardzo głodnej osóbki:
# 1 szklanka mąki pszennej
# nieco ponad 1/2 szklanki letniego mleka
# 1 jajko
# 4g drożdży suchych (połówka standardowego opakowania)
# 1 łyżka oleju
# 1/2 łyżki cukru
# szczypta soli
# 1 jabłko średniej wielkości
# cukier puder do posypania

Do miski przesiejcie mąkę i dodajcie wszystkie inne składniki z wyjątkiem jabłka. Wymieszajcie do uzyskania jednorodnej masy. Jabłko obierzcie ze skórki i usuńcie gniazdo nasienne a następnie pokrójcie owoc na małe kawałki. Wmieszajcie je w masę. Całość przykryjcie folią spożywczą lub pokrywką i odstawcie na min. 1 godzinę w ciepłe miejsce.

Po tym czasie ciasto powinno pięknie wyrosnąć, o czym świadczyć będą liczne pęcherzyki. Zamieszajcie masę. Na patelni rozgrzejcie olej. Nakładajcie porcje ciasta łyżką na tłuszcz i smażcie do momentu aż będą złoto-brązowe. Przewróćcie na drugą stroną i tę także przyrumieńcie. Gotowe racuchy przekładajcie na talerz a na koniec całość obficie oprószcie cukrem pudrem.

3.3.15

Something's being missed

Ostatnio całkiem dużo się u mnie dzieje. Przeprowadzka do innego miasta, życie na kartonach, brak lodówki w nowym akademiku i problemy z internetem a to wszystko w przeciągu zaledwie jednego tygodnia. W dwóch słowach, każdy dzień zapchany jak torby podróżnicze, które z impetem wpakowałem do transportera. Semestr zaliczony, drzwi zatrzaśnięte, czas się zbierać. Będę tęsknił, wiem to na pewno. W sumie to już zaczyna mi go brakować. Jak to mówią, do dobrego łatwo się przyzwyczaić. Kraków to miasto magiczne. Zakochałem się w nim bez opamiętania. W tych klimatycznych knajpkach, tęczowych klubach, wąskich uliczkach, chrupiących precelkach i dającym się poczuć dosłownie na każdym kroku duchu wielokulturowości. I nawet przywykłem do tych wszystkich gołębi. A w dodatku ludzie są tam tacy mili. Tacy pełni życia, uśmiechnięci i dobrze ubrani. Choć było, minęło, na pewno wróci. Nie wyobrażam sobie, żeby już nigdy tam nie wpaść, choćby na weekend. Poczułem się tam jak w domu i mam wrażenie, że to wyjątkowe miejsce jest stworzone specjalnie dla mnie. Nie przypuszczałem, że jakieś miasto kiedykolwiek tak mną zawładnie, że będzie przyciągało mnie do siebie z tak ogromną siłą jak Kraków. To było niezapomniane pięć miesięcy. Najlepsze prawie-pół roku w moim życiu. Czary, istne czary. Nigdy bym nie przypuszczał jak wiele może się zmienić w tak krótkim czasie. Moje życie nabrało rumieńców, nabrało prędkości i charakteru. Czuję w sobie ogromną zmianę, wręcz ją widzę. I to nie tylko patrząc codziennie w lustro. To coś, co opanowuje całe ciało tak mocno, że nie potrafisz, nie chcesz się temu przeciwstawić. To coś, co umacnia. Odnalazłem w sobie siłę i ukrytą uprzednio dawkę pewności siebie. To tak jakby żyć, nie bojąc się niczego. Jak we śnie. Stawiać każdy krok pewnie, penetrując wszystkie zamglone zakamarki z fascynacją i dozą podekscytowania. Wyjeżdżam z wyśmienitym humorem i zabieram ze sobą masę najcudowniejszych wspomnień. To był niezaprzeczalnie time of my life. Ale to wcale nie znaczy, że się skończył. Wręcz przeciwnie. Otwieram się na oścież.
A teraz? Cóż, przyszła pora na Łódź, a więc czas na nowy plan taryfowy. Z miasta sztuki emigruję do miasta mody. Przynajmniej takie mam założenie. Sprowadzając się tutaj, nie miałem absolutnie żadnej wiedzy o czymkolwiek związanym z tym miastem. Co więcej, wcześniej nie słyszałem nawet o ulicy Piotrkowskiej. Miałem jedynie mgliste pojęcie o znajdujących się tu uczelniach i organizowanym już od kilku lat Tygodniu Mody. I w sumie to tyle. Czysta karta. Zero oczekiwań. Podobno to szare, nieciekawe miasto, którego największą zaletą jest niewielka odległość od Warszawki. Tak mówią. Skoro tak, to ja znajdę sposób, żeby tę łatkę oderwać. I to szybciutko, żeby jak najmniej zabolało. Wyczuwam potencjał. A poza tym idzie wiosna, słyszę w oddali odgłos jej nieziemsko wysokich obcasów. Nie mam złudzeń, że to będzie ciąg dalszy szalonego odkrywania siebie samego. Więc wyciągam pędzle i biegnę w miasto. Malować je na żółto i na niebiesko ;)