9.9.14

Gâteau au Yaourt czyli francuski klasyk

Gdyby jakaś szacowna komisja przyznawała nagrody za najlepsze sklepowe łupy, bez dwóch zdań zmieściłbym się dzisiaj w gorącej dziesiątce. Jak to powtarzam od zawsze, dobry shopping nie jest zły. A dobra zniżka to podstawa. W zeszły piątek byłem na otwarciu Galerii Warmińskiej. Bynajmniej nie jako jakaś blogerka-celebrytka. Nic z tych rzeczy. Co jak co, ale jeszcze do mnie nie dzwonią xd W każdym razie powód dostatecznie dobry, by wybrać się na wycieczkę krajoznawczą po okolicy. Wielkie nadzieje, w plecaku książka i szczegółowa lista z wypatrzonymi w sieci fantami. Były balony, talony i niestety na koniec wielki zawód. Markowych sklepów mnóstwo, ale asortyment w dziale dla panów nie powalił. Bieda z nędzą. Z tego wszystkiego, po trzech godzinach szperania, przymierzania i wkurzania się na całą galaktykę wyszedłem z drożdżówką, pogiętą ulotką i jednym t-shirtem. Słownie: JEDNYM. Przynajmniej obniżka była zacna, bo aż 30 %. Summa summarum posucha taka, że nie pytajcie. Od razu wiedziałem, że trzeba będzie robić porządne poprawiny. Zainspirowany więc modową aurą (wszak w Nowym Jorku Tydzień Mody trwa w najlepsze), postanowiłem wsiąść w pierwszy lepszy autobus i z garścią pełną kuponów rabatowych zapomnieć o zeszłotygodniowym fiasko. Całe szczęście pamięć to ja mam dobrą, ale krótką. Nowy tydzień, nowe horyzonty. W poniedziałkowy poranek poczułem wilczy zew wzywającego mnie Gdańska. Nie było rady. Zatem, ahoj przygodo! Na miejscu poczułem się jak stopa Kopciuszka mierzącego szklany pantofelek. Idealnie. Witajcie w moim świecie.

Czasem słońce, czasem deszcz. Czyli pogoda w kratkę. Myślę sobie, dobry zwiastun; wszak krata zawsze w modzie. Czas zatem wypłynąć na cenowy połów. Będąc u wrót targowiska próżności, nie pozostało mi nic innego jak tylko rzucić się w wir slalomów i półkowych zakrętasów. Od ogromu wieszaków ręka mi puchła, zęby szczerzyły się w gwiazdorskim uśmiechu a portfel szczuplał w zatrważającym tempie. Siaty, siateczki i pamiąteczki. Upolowałem idealne czarne dżinsy, poliestrowe lacze z summer sale'u, kilo skarpet z napisami na każdy dzień tygodnia oraz piękny pikowany bluzo-sweter w odcieniu chodnikowej szarości. Miasto opuszczałem z wielkim entuzjazmem. Jesień spacyfikowana. Szafa pełna. They see me buyin' they hatin'

* * *


Będąc na fali pozakupowej ekstazy, nieopuszczający dobry humor zachęcił mnie do upieczenia czegoś słodkiego. W sumie to chyba jednak bardziej wina ponurej pogody za oknami, ale kto by się czepiał szczegółów. Każdy powód jest dobry, żeby włączyć piekarnik i zaparzyć kawę. Zupełnie nie z lenistwa zaproponuję Wam dzisiaj coś równie prostego jak zeszłosobotni piegus. Oba te przepisy łączy bowiem łatwość odmierzania składników. Tak zwane ciasta szklankowe lub w tym przypadku kubełkowe. Świetna zabawa dla tymczasowych zapaleńców, dla których piętnastominutowe zagniatanie kruchego placka to szczyt cierpliwości. Przepis znaleziony na cudownej stronie Lukruję Pudruję, którą od dłuższego czasu śledzę. Możecie ją zobaczyć w kolumience inspirujących mnie blogów. Zdjęcia super, szczerze zazdroszczę. Głównym bohaterem dzisiejszego wpisu jest Gâteau au Yaourt, czyli niezwykle popularne we Francji ciasto jogurtowe. Puszyste, z dającą się odnaleźć nutką kwaskowatego jogurtu naturalnego. U mnie dodatkowo z cytrynową glazurą, która świetnie podkreśla takie wypieki.



~~ podane składniki odmierzamy czystym kubeczkiem po jogurcie ~~

Składniki:                                                              180 stopni/ około 30 minut
# 1 kubeczek jogurtu naturalnego (u mnie 190 g)
# 1 kubeczek oleju słonecznikowego
# 2 kubeczki cukru
# 3 kubeczki mąki pszennej
# 1 łyżka ekstraktu waniliowego
# 1 1/2 płaskiej łyżeczki proszku do pieczenia
# 3 jajka

Na wstępie nastawcie piekarnik. Mąkę przesiejcie wraz z proszkiem do pieczenia. Wszystkie składniki umieśćcie w misce i wymieszajcie do połączenia. Przelejcie ciasto na blaszkę (25x30cm) wyłożoną papierem do pieczenia. Pieczcie w nagrzanym piekarniku do tzw. suchego patyczka.

Po upieczeniu ponakłuwajcie wierzch ciasta wykałaczką. W rondelku doprowadźcie do wrzenia:
# 1/3 szklanki wody
# 5 łyżek cukru
# 1/4 łyżeczki kwasku cytrynowego
Polejcie powierzchnię ciasta równomiernie i odstawcie do wystygnięcia.

6.9.14

Piegusek z migdałową nutą

Jedyną rzeczą, której zazdroszczę rudzielcom, jeśli chodzi o ich wygląd, to fakt, że ich kolor włosów świetnie współgra z subtelnymi, delikatnymi piegami na nosie i policzkach. Zawsze, dosłownie zawsze chciałem mieć buzię pełną piegów. Niestety, nie wyszło. Nie te geny. Słońce też nie pieściło mnie zbyt hojnie porą wakacyjną. A poza tym mam ciemne włosy, więc raczej burzyłoby to tylko harmonię na mojej twarzy^^ Więc z wiekiem to pragnienie mi przeszło. Ale w sumie to nie mam pojęcia, dlaczego o tym piszę, bo dzisiejszy post z zamiaru miał być na słodko, a nie na modowo. Czas na fashion issues będzie później, teraz natomiast wgryźcie się, proszę, w to trzeszczące między zębami makowisko ;)


Dzisiaj sobota, więc przepis, który Wam przedstawię będzie niezwykle prosty. Nie uwierzycie, ale w lodówce miałem aż dziesięć (!) niewykorzystanych białek, które z początku miały przemienić się w czekoladową pavlową, ale plany uległy lekkiej korekcie. Zamiast ogromnej bezy, ogromne zaskoczenie. Zwykle piegusek, czyli biszkoptowe ciasto wypełnione ziarenkami maku, kojarzyło mi się z dodatkiem kremu, bo z natury wychodzi troszkę przesuszone. Ale myślę sobie wersja basic, trzeba spróbować. Zwłaszcza, że dopadła mnie leniwa sobota. Za nic wykwintniejszego raczej bym się nie zabrał :P Wertuję zatem wyszukany przepis na Kotlet.tv, myślę sobie nic trudnego, czas więc wyjąć moją ulubioną miskę. Słownie: pół godziny. Tyle zajęło mi przygotowanie ciasta. Jeszcze przed śniadaniem wrzuciłem je do piekarnika i przedpołudniową kawę mogliśmy z mamuśką popijać, chrupiąc migdały na czekoladowej polewie. Ogólnie wyszło klawo. Jedyny minus całego przedsięwzięcia, to dziwaczne proporcje, bo cała miska piany starczyła finalnie na moją najmniejszą blaszkę. Aż oczęta przetarłem ze zdumienia. Ale no to nic. W sumie mi to nie przeszkadza, szybciej zniknie, a ja będę miał pretekst do upieczenia czegoś jeszcze xD


 

Składniki:                                      200 stopni/ około 30 minut
# 1 szklanka białek (ok.7-8 sztuk)
# 1 szklanka cukru
# 125g margaryny (pół kostki)
# 1 szklanka mąki pszennej
# 1 szklanka maku niemielonego
# 1 łyżeczka cukru wanilinowego
# 1 płaska łyżeczka proszku do pieczenia
# kilka kropel aromatu migdałowego
# szczypta soli

W rondelku umieśćcie margarynę, roztopcie i ostudźcie. W dużej misce ubijcie białka ze szczyptą soli na sztywną pianę. Następnie dodając porcjami cukier, ubijcie na bezową masę. Dodajcie przesianą mąkę, proszek do pieczenia i cukier wanilinowy. Delikatnie wymieszajcie. Następnie aromat i cienkim stróżkiem roztopiony tłuszcz. Tylko musi być ostygnięty, bo inaczej masa może się zważyć. Potem powoli mak. Delikatnie jeszcze raz przemieszajcie i przelejcie na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia. Włóżcie do nagrzanego piekarnika i pieczcie do momentu aż drewniany patyczek wetknięty w ciasto będzie suchy.

Na koniec możecie udekorować lukrem lub polewą czekoladową.

3.9.14

Szarlotka czyli mój pomysł na patriotyczny protest

Na ogół nie mieszam się do polityki. Nie jestem muchą - gunwa nie tykam, nie mój fetysz. Z patriotyzmem też wybitnie się nie wyróżniam, co nie znaczy, że do biało-czerwonej flagi przyznaję się tylko podczas mistrzostw. Przyjmijmy, że należę do ludzi apartyjnych, jak to kiedyś zgrabnie określiła K. Taka prawda, żyjemy w czasach, gdzie polityka to dobry biznes. Przy małym wkładzie własnym zarabia się krocie. Bo co trzeba robić, guzik wcisnąć? Być popularnym i dobrze wyglądać. Jak w liceum. High life. Narzekam, wiem, wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma. Takie nasze polskie narodowe zwyczaje. Ale dosyć lania pomyj, źle się dzieje. Barykady płoną, pociski lecą, strach iść po ziemniaki do marketu. Może to i głupio zabrzmi, ale oglądając wiadomości, mam wrażenia, że ktoś puszcza powtórki Igrzysk Śmierci. I łzy w oczach. Sercem jestem z Ukrainą. Za każdym razem jak miga mi w telewizorni zdjęcie z tamtych okolic, to aż głos mi odbiera. Pan Putin dokazuje w nieswojej piaskownicy i rozrzuca wszędzie swoje zabawki. Czuje się bezkarny i w dodatku uważa cały świat za gromadę głupców, którzy uwierzą w jego infantylne tłumaczenia o jego niewinności. I dalej robi, co chce. Przecież za miedzą mamy wojnę! Strach pomyśleć w co przeistoczy się ten konflikt. Dobrze nie jest. Alert, ludziska! No i w dodatku to odbijające się echem embargo na polskie owoce. Na pyszne polskie jabłka. Dziwne karty rozkładasz, Rosjo. W takiej sytuacji wyjście jest tylko jedno. One apple a day keeps Putin away xP


Oczywiście pyszne jabłuszka u mnie tylko w formie pachnących wypieków. Pierwszy przepis przywieziony z wakacji, którym dzielę z Wami. Szarlotka, która podbiła moje podniebienie i zdecydowanie od dziś należeć będzie do sprawdzonych i polecanych. Ciasto super samo w sobie. Jabłek w takiej formie jeszcze przedtem nie serwowałem, choć czułem, że z takiego miszmaszu może wyjść tylko coś wspaniałego. Całe owoce, nie przecier czy mus. Czuje się konkretne jabłko i to jest tajemnica jego sukcesu. Polecam, nie namawiam. Tak na złość Putinowi :)

Widzicie te jabłka, są obłędne!!!

Kruche ciasto:
# 3 szklanki mąki pszennej tortowej
# 1 szklanka cukru
# 4 żółtka
# 3 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia
# 175g margaryny
# opcjonalnie:  kwaśna śmietana

Składniki umieśćcie w misce i zagniećcie z nich ciasto. Dodatek śmietany nie jest konieczny, zależy od tego, czy wszystko dobrze się łączy. Jeśli jest zbyt sypkie, wtedy dodajecie 2-3 łyżeczki śmietany i formujecie z całości kulkę. Wkładacie ją do lodówki.
W czasie jak ciasto się chłodzi należy wysmarować blaszkę odrobiną margaryny. Dodatkowo spód oprószyć bułką tartą lub mąką a dopiero następnie wylepić go wyjętym z lodówki ciastem (mniej niż połowa porcji ciasta). Resztę ciasta zawiniętą w folię wkładacie do zamrażalnika.

Tak przygotowany spód podpiekacie 20 minut w piekarniku nagrzanym do 175 stopni. Powinien się leciutko przyrumienić. Wyjmujecie i studzicie.

Nadzienie:
# 2 - 2 1/2 kg jabłek (nieobranych)
# 3-4 łyżeczki cynamonu
# 4 łyżki płynnego miodu
# opakowanie cukru wanilinowego (8g)

Potrzebna będzie Wam duża miska. Obierzcie do niej jabłka ze skórki i poszatkujcie na cienkie plastry na tarce (bez gniazd nasiennych - je wyrzucamy). Doprawcie do smaku. W zależności od kwaskowatości jabłek możliwa będzie dodatkowa ilość miodu, ale nie przesadzajcie, bo jabłka stracą atrakcyjny wygląd po upieczeniu. Polecam wymieszać wszystko ręką, bo wyjdzie tego naprawdę spora ilość. Następnie wykładacie jabłka na podpieczony i wystudzony spód. Wyrównujecie. Na koniec na dużych oczkach ścieracie pozostałe zamrożone ciasto i przykrywacie całość grubą warstwą. Wkładacie do nagrzanego uprzednio piekarnika (ta sama temperatura 175 stopni) na 45-50 minut, czyli do momentu aż wierzch się zezłoci.

W oryginalnej wersji podaje się ją na ciepło z gałką lodów i porcją bitej śmietany, ale sama w sobie również jest pyszna.

1.9.14

Pamiętniki z wakacji

W totalnym nieplanowaniu wakacji najbardziej lubię ich nieprzewidywalność. Żyjesz chwilą, każdego dnia budząc się, z podekscytowaniem czekając na to, co przyniesie. Moje wewnętrzne carpe diem w tym sezonie przeszło samo siebie. Kompletnie niespodziewanie udało mi się znaleźć źródełko bijące złociakami, także zniknąłem niczym porwany przez obcych bez słowa. Na prawie dwa miesiące. Wyjechałem nad piękne polskie morze. Praca sezonowa w takim miejscu ma to do siebie, że pochłania całkowicie. Będąc barmanem, robisz jednocześnie za kelnera, stoisz na zmywaku, sprzątasz i bawisz się w pokojówkę. Czas znika. Typowe. Zwłaszcza, gdy trafisz na złotówę, która na każdym kroku szuka sposobów na zysk. Ale nie dla mnie płacz po nocach, kisiel w gaciach czy troska o pięknie wyglądające paznokcie. Jestem mężczyzna pracującym, żadnej pracy się mnie boję ^^ I nawet spanie w piwnicy bez okien, prądu i zasięgu nie zdołało mnie wystraszyć. Nowy sezon w galeriach za pasem, więc trzeba było w końcu zarobić na nowe ciuszki (no i na czekający mnie w Krakowie warunek) ha ha. Truth time: moja pierwsza wakacyjna praca. Na początku byłem rzeczywiście troszkę niepewny, po pierwszych godzinach zmagając się z planem o potajemnej ucieczce pod osłoną nocy. Ale każdy następny dzień okazywał się lepszy i zdecydowanie łatwiejszy. Kontakt z zupełnie obcymi ludźmi, improwizowane rozmowy, uśmiech, który zaraża szybciej niż jakaś tam Ebola... Tak niesamowite i niepowtarzalne doświadczenie, które zmienia podejście do życia w stu procentach. Otwierasz się na innych, zapominasz o sobie, kompleksach, nieśmiałości. Powiem Wam, że pojawił się nawet niewinny flircik tssss! Czuję zmiany. W sobie, w tym jak postrzegam innych. Zmiany na lepsze i, jeśli to w ogóle możliwe, jeszcze więcej optymizmu. Jak terapia, za którą dodatkowo ci płacą. Udało mi się trafić na naprawdę świetnych ludzi, dzięki którym ciężka praca była tak naturalna jak oddychanie. Mnóstwo wspomnień, zabawnych sytuacji, pamiątek i przede wszystkim doświadczenia, którym mogę sobie wypełnić pustawą do tej pory rubryczkę w CV. Powiem Wam, że gdy było ciężko, to mówiłem sobie, że jestem jak Andy Sachs, pracująca u Mirandy. Jeden sezon i otworzą się drzwi do wszystkich innych miejsc. Wyjeżdżać było ciężko, zwłaszcza, gdy szefunio mówi ci, że byłeś najlepszym pracownikiem, ale skoro hajs się zgadza, to pora go wydać :P Odcinam się całkowicie od tego, co było. Jest tu i teraz. Przede mną wrzesień. Zapowiada się intensywnie. Mam zamiar skupić się na sobie i naprawdę wykorzystać każdą chwilę na coś fajnego. Nie rozpaczam, nie tęsknię, niczego nie żałuję. Wam też tego życzę, bo uczucie jest naprawdę fenomenalne.
PS. mam w głowie duuużo przepisów i pomysłów, tak więc stay tuned. Już niedługo nowe posty; mam nadzieję, że brakowało Wam chociaż odrobinę mojej skromnej osoby.
Do następnego, my beloved readers :*

1.7.14

Pochmurne celebracje

Dzisiaj mam dla Was kawałek pysznego kruchego placka z delikatną budyniową pianką. Kolejny letni klasyk debiutujący na moim wakacyjnym stole. Decyzja na jego upieczenie to była dosłownie sekunda. Babcia potrzebowała pomocy w przygotowaniu imienin. I wszystko jasne ;)


Pieczenie eksperymentalne, czyli takie, które przynosi najwięcej niespodzianek. Jestem perfekcjonistą, dlatego lubię sprawdzone przepisy, ale robienie czegoś po raz pierwszy is so exciting, isn't it? Cały czas gorączkowo spoglądałem najpierw na przepis a potem na szybkę w piekarniku. Emocje prawie jak na porodówce. Przyznajcie, że na zdjęciu prezentuje się dosyć pospolicie. Troszkę jakby pleśniaczek z taką tam kolorową bezą. Otóż, nic bardziej mylnego. A to za sprawą delikatnej śmietankowej chmurki, która definiuje to ciasto. Jest wyrafinowane, odpowiednio słodkie, z dodatkiem sezonowych owoców. I ten smak. Niepowtarzalny. Pani Doroto, dziękuję, że jest Pani dla mnie tak ogromną inspiracją. Ostatnio zdałem sobie sprawę, że MojeWypieki przyczyniły się bezpośrednio do mojej kariery cukierniczej, po tym jak zobaczyłem stary wydruk przepisu na mój popisowy rzucany biszkopt, wciśnięty między inne w zeszycie kucharskim. Podświadomie wiedziałem u kogo zacząć się szkolić :) A piszę to dlatego, bo dzisiaj mija dokładnie rok od kiedy blog stał się moim sposobem na życie, jakkolwiek oklepanie to zabrzmi. Dokładnie 365 dni lepszych i gorszych pomysłów, kuchenno-modowych porad i wyciskających łzy historii opartych na faktach autentycznych. Mojego desperackiego wywnętrzania się i publicznego łechtania jakże próżnego ego. Wiecie o mnie zdecydowanie za dużo, dlatego z pełną premedytacją mogę Was zabić, hue hue hue :D Cynamodowy pamiętnik jest już grubaśnym plikiem pachnących korzenną przyprawą stronic, a ja nie mogę przestać rozpisywać się dalej. Ten talent nie mógł się zmarnować^^ Wiem, to dopiero początek, a że początki zawsze bywają trudne, dlatego ściskam Was w tym momencie specjalnie mocno. Dziękuję, że nie marnujecie swojego czasu z kimś innym, tylko ze mną xD Za te wszystkie słoneczne dni, jesienne wieczory i bezgwiezdne noce. Wy naprawdę to czytacie. Czasami wciąż nie potrafię w to uwierzyć.


Kruchy spód:
# 2 1/2 szklanki mąki krupczatki
# 250g margaryny (kostka)
# 5 żółtek
# 3 łyżki cukru pudru
# 2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia

Margarynę pokrójcie w kostkę i razem z pozostałymi składnikami zagniećcie ciasto. Następnie podzielcie je na dwie części: 60% i 40%. Owińcie folią spożywczą i zmroźcie w zamrażalniku przez min. 1 godzinę.
Po tym czasie na wyłożoną papierem do pieczenia blaszkę o wymiarach 20x32 cm zetrzyjcie na tarce o dużych oczkach większy kawałek ciasta. Przyklepcie lekko i wyrównajcie powierzchnię. Podpieczcie w piekarniku nagrzanym do 190 stopni przez 20 minut. Powinno się lekko przyrumienić. Odstawcie do całkowitego ostudzenia.

Delikatna pianka:
# 5 białek
# 1 szklanka cukru
# 2 budynie śmietankowe lub waniliowe (2x40g)
# cukier wanilinowy (16g)
# 1/2 szklanki oleju roślinnego
# szczypta soli

Dodatkowo:
# 500g truskawek, malin lub innych świeżych owoców

Uwaga! Zarówno białka jak i olej powinny być w tej samej temperaturze. Ponieważ używam jajek prosto z lodówki, postanowiłem włożyć szklankę z olejem odpowiednio wcześniej (min.30-40 minut) do lodówki.

Pianę z białek zacznijcie ubijać dopiero, gdy spód z kruchego ciasta całkowicie wystygnie. Ja zawsze biję białka ręcznie (według mnie daje to lepszy efekt), ale możecie spokojnie wykorzystać mikser. Do ubitej ze szczyptą soli piany dodawajcie po łyżce cukru i cukru wanilinowego, każdorazowo porządnie ubijając całość. Następnie wsypujcie po trochu proszku budyniowego i mieszajcie do jego rozpuszczenia. Nie powinny pozostać żadne grudki. Na koniec, lejąc po ściance  dodawajcie do piany po łyżeczce oleju. Za każdym razem delikatnie mieszajcie masę. Małe porcje są niezwykle istotne, bo inaczej piana opadnie. Gotową masę przelejcie na kruchy spód i przykryjcie świeżymi owocami. Truskawki i maliny układajcie otworkami do góry, a duże owoce przekrawajcie na połówki. Na koniec wyjmijcie z zamrażalnika drugą część ciasta i też zetrzyjcie na tarce, przykrywając owoce. Ciasto pieczcie w 190 stopniach przez ok. 40 minut, a następnie odstawcie do wystudzenia.

!!! Jeżeli wykorzystacie budynie, w składzie których nie ma cukru, możecie po przestudzeniu dodatkowo oprószyć wierzch ciasta cukrem pudrem.


30.6.14

Bez metki nie ma podnietki

Wyznaję w swoim życiu kilka złotych zasad. Po pierwsze, lepiej się dobrze ubrać niż dobrze zjeść. Po drugie, nieważne w co jesteś ubrany, ważny jest sposób, w jaki to nosisz. Po trzecie, nigdy nie ubieraj się dwa razy z rzędu w ten sam zestaw. Nigdy.

Życie nie zawsze jest jak kawałek tortu czekoladowego Nigelli. Zdarza się, że szklanka jest do połowy pusta, a chmury burzowe elektryzują nie tylko dobrze ułożone włosy, ale i całe ciało. Słowem, bywa smutno. Zawsze czułem, że w takich chwilach ciągnie mnie w stronę sklepowych półek. Nie żebym w innych sytuacjach nie czuł tego przyciągania, o nie :) Po prostu to przyciąganie było znacznie silniejsze. Cichy głosik w mojej głowie powtarzał zacięcie tylko jedno słowo: zakupy. Początkowo zadowalałem się batonikiem, poczytnym magazynem dla nastolatków czy książką. Jednak po niedługim czasie zrozumiałem, że żeby poprawić stan mojego wnętrza muszę zmienić coś na zewnątrz. I tak rozpoczęło się moje (nieświadome jeszcze wtedy) szaleństwo na punkcie wyglądu.

Z modą próbowałem zaprzyjaźnić się już w liceum. Przyznam, że to bardzo kapryśna przyjaciółka. Nieprzewidywalna, złośliwa, lubiąca z ryzykiem balansować na granicy dobrego smaku, a często po prostu hipokrytka. Najbardziej w związku nie znoszę niepewności. Pewnie dlatego nasz kontakt z czasem zaczął się rozluźniać. Postanowiłem w całym tym szaleństwie poszukać odrobiny stateczności. Poszukać własnego ja. Własnego stylu. Każdy, kto przez to przechodził, przyzna, że jest to jeden z cięższych procesów jak można sobie zafundować. Będąc nastolatkiem bardzo trudno jest się określić. Ale ukrywanie się za parawanem przeciętności jest chyba jeszcze gorsze. Ja bynajmniej nie potrafiłem. Przeczytałem kiedyś wywiad ze Scottem Schumannem (The Sartorialist). Moje dążenie wyraził w sposób idealny. Powiedział tak: Styl polega na noszeniu ubrań, jakby to była najnaturalniejsza rzecz na świecie. Moda to próba sprokurowania stylu, próba wywarcia na ludziach wrażenia. A styl - znaleźć miejsce, które się lubi i bez reszty nim zawładnąć. Nocna wędrówka po górach bez mapy jest sto razy łatwiejsza niż odnalezienie własnego stylu, wierzcie mi. Jak patrzę wstecz na swoje niektóre stylizacje... Przecież to była jakaś masakra. Tak mi za nie wstyd. Były ultra-wieśniackie, totalnie do mnie niepasujące, wręcz szaleńcze, ale gdybym się na nie nie zdecydował, pewnie nie byłbym teraz tą osobą, którą jestem. Eksperymentowanie z wyglądem poprzez przeróżne fryzury i ubrania pomaga odnaleźć granice swojego własnego smaku.  Najważniejsza z perspektywy czasu wydaje mi się odwaga w ich noszeniu i obojętność na to, co myślą inni. Dzięki temu mam teraz poczucie, że stylowo wiem dokąd zmierzam. Każdy element garderoby starannie dobieram, by wyrażał mnie i pasował do reszty szafy. I mimo, że jej drzwi ledwo się domykają, nie przestaję ich kupować. Odnalazłem w tym pewien sposób na różowe życie. Ciuchy to moje szczęście. Uwielbiam to. Uwielbiam je oglądać, dotykać, przymierzać, kupować, przerabiać, zmieniać, wymieniać, znowu oglądać, przymierzać, kupować, przerabiać... Brzmi jak Wyznania zakupoholiczki... i chyba rzeczywiście mam z tym lekki problem. Ale pomimo tej świadomości, nie robię nic. Nie potrafię przestać. Jak to mówią, bez metki nie ma podnietki. Zagryzam więc zęby na czerstwej kromce chleba byleby tylko zaoszczędzić na wypatrzony towar. A nawet jak nie jest upatrzony, to nic. Wydam prędzej czy później, miejsce nie ma znaczenia. Jestem biednym studentem bez regularnych przychodów, a w dodatku grosz się mnie nie trzyma. Zastanawiacie się pewnie, jak to wszystko łączę? Otóż tajemnicą mojego sukcesu są rozpychające się łokcie na przecenach, skąpstwo na internetowych aukcjach i przede wszystkim cotygodniwe polowania w second-handach. Nieprzebrane źródło (ha ha, nieprzebrane :) inspiracji. Wiem, pójdę przez to z torbami. I to pewnie już niedługo :) Ale przynajmniej zbankrutuję z uśmiechem (i z Gagą) na ustach - Looking good and feeling fine! Looking good and feeling fine! SLAY!

28.6.14

Sernik chałwowy

Od kilku miesięcy chodził mi po głowie pomysł na coś pysznego z chałwą w roli głównej. Podczas gdy kiedyś wydawało mi się, że jest okropna, gorzko-słodka, po prostu ew!, teraz wprost za nią przepadam. Uwielbiam waniliową. Banalna klasyka, ale do mnie przemawia najbardziej. Sezamowa czy słonecznikowa - nie wybrzydzam, choć ultra-miłośnicy pewnie uważają tę drugą za marną kopię tureckiego oryginału. Ostatnio wpadła mi w ręce rosyjska z dodatkiem orzechów pistacjowych. Mmmmm... nie mogłem się wprost powstrzymać. A ponieważ to u mnie rodzinne, stwierdziłem, że chałwowy wypiek posmakuje wszystkim. Nie było trudno wpaść na jakiś smaczny pomysł. Jedyny dylemat jaki stał przede mną, to czy jako pierwsze upiec babeczki czy szarpnąć się na sernik.


O serniku chałwowym słyszałem tylko dwie opinie. Albo ktoś z szeroko otwartymi oczami mówił, że nigdy nie próbował, albo że ten sernik jest wprost nieziemski. Stworzony specjalnie dla wielbicieli chałwy. Wprost przegenialny w smaku i mimo, iż bardzo sycący, każdy jego kawałek znika równie błyskawicznie. Pomyślicie sobie: ależ to musi być słodkie i kaloryczne i... WHO CARES?! Raz się tyje. Miśki, łapcie więc listę zakupów i róbcie go w ciemno, bo jest uzależniający normalnie jak gra 2048. Przyznam, że się troszkę bałem kąpieli wodnej, ale wyszło świetnie. Sernik teoretycznie jest z tych cięższych, bo robiony bez piany z białek, ale zaskakuje delikatnością w każdym kęsie. Para wodna robi swoje. Pomimo, iż chałwę znajdziecie i w masie serowej i w polewie, nie jest ona przytłaczająca. Łączy się z serem idealnie, dając zadziwiający efekt. Bardzo dobrze się kroi, zwłaszcza tuż po wyjęciu z lodówki. Jak dla mnie najlepszy na zimno. Zdecydowanie ma w sobie to coś. Dodaję do ulubionych i czekam na koleją możliwość, bo u nas zostały już ostatnie kawałki. 


Kruchy spód:
# 175g ciasteczek pełnoziarnistych (wykorzystałem Sasanki z Lidla)
# 4 łyżki roztopionej margaryny

Ciasteczka rozdrobnijcie przy użyciu wałka lub malaksera. Ma mieć postać piasku. Następnie dodajcie roztopioną margarynę i połączcie. Teraz piasek powinien być wilgotny. Przełóżcie go do tortownicy o średnicy 25 cm uprzednio wyłożonej papierem do pieczenia (ale tylko spód!). Uklepcie mocno, by utworzyła się jednolita i równa warstwa. Odstawcie na bok.

Masa sernikowa:
# 800g twarogu trzykrotnie mielonego
# 3/4 szklanki cukru
# 5 małych (lub 4 duże) jajka
# 125 ml śmietanki 30% (pół szklanki)
# 2 łyżki mąki ziemniaczanej
# 2 łyżeczki ekstraktu z wanilii
# 300g chałwy sezamowej o dowolnym smaku (u mnie waniliowa)

Wszystkie składniki powinny mieć temperaturę pokojową.

W dużej misce zmiksujcie ser z cukrem. Pojedynczo dodawajcie jajka, za każdym razem miksując masę. W szklance wymieszajcie dokładnie śmietankę, mąkę i ekstrakt. Wlejcie do masy serowej i zmiksujcie tylko do połączenia składników. Chałwę pokruszcie w dłoniach na średniej wielkości kawałki, dodajcie do masy i za pomocą szpatułki wymieszajcie. Tak przygotowaną masę serową przelejcie na ciasteczkowy spód i wyrównajcie powierzchnię.

Do piekarnika nagrzanego do 170 stopni na najniższą półkę postawcie żaroodporne naczynie wypełnione ciepłą wodą. Ja wykorzystałem tę dużą blachę, która jest w każdym piekarniku. Na wyższej półce ustawcie tortownicę i pieczcie sernik przez 1 godzinę. Po tym czasie wyłączcie piekarnik, uchylcie drzwiczki i wystudźcie ciasto.

Polewa:
# 100g chałwy sezamowej (może być ten sam smak do w masie serowej)
# 75ml śmietanki 30%

W małym rondelku umieśćcie rozdrobnioną chałwę i śmietankę. Podgrzewajcie aż wszystko ładnie się połączy (by nie było grudek). Zdejmijcie z ognia i lekko ostudźcie. Można dodatkowo zmiksować polewę w blenderze. Gotową polewę przełóżcie na wierzch wystudzonego sernika.

Ciasto schłódźcie przez 12 godzin w lodówce. Smacznego!

Przepis zaczerpnięty z mojewypieki.com

27.6.14

Historia pewnego pierwszego razu

O ile można powiedzieć, że cukiernictwo jest dla mnie jak otwarty na oścież przedsionek nieba, o tyle do świata kulinariów w dalszym ciągu niepewnie zerkam przez zakurzoną dziurkę od klucza, jednym okiem pożerając nieodkryte zakamarki. I co tam widzę, zapytacie? Widzę bezkresną krainę obfitującą w kuszące smaki, orientalne zapachy i piękne kolory, przez którą śmiało biegnie żółta ścieżka wybrukowana gęsto arkanami kulinarnych czarownic. Z szalenie bijącym sercem przykładam pięść i pukam cichutko. Nic. Pukam głośniej, ucho przyciskając do drzwi. Coś jakby syk pary, metaliczny dźwięk pokrywki nakładanej na garnek... Zaraz, zaraz, czy to blender? Mocniej naciskam na drzwi i w jednej chwili same ustępują pod moim ciężarem, tak że teraz widzę wszystko...
Niesamowite. Z szeroko otwartymi ustami przekraczam próg. Ile tego wszystkiego jest. Ta przestrzeń. Mam ochotę biec. Już. W tej chwili. Niech ktoś krzyknie start, będzie bardziej teatralnie. Nieważne, już wpadam w trans. Niczym rusałka lekko przeskakuję z kamienia na kamień. Odhaczam punkty z taką gracją, z taką swobodą, z taką....BANG!
Leżę, choć w sumie to siedzę. Śliska sprawa. Macam delikatnie kostkę. Cała. Szukając przyczyny, spoglądam na bruk. Złote wywijasy wyryte na nim oznajmiają: 
Lekcja Trzynasta - Naleśniki. 

Wstyd się przyznać, ale nie umiem robić naleśników. Niby podstawa; mąka, woda, mleko, to i tamto. Proste? Widocznie nie do końca. Jestem jednym z tych wyrzutków, dla których jest to wyczyn większy niż dorwanie się do stoiska z Crocsami w Lidlu (if you know what I mean^^). Próbowałem wielu sprawdzonych przepisów, choć w sumie większość z nich to po prostu proporcje na oko. Choć ciągle coś zmieniam, wymieniam, dodaję, mnożę... efektu brak. Jest trudniej niż z sudoku :( W samą porę z nieba spada mi nieoceniona Super Marta i częstuje swoim kulinarnym niezawodnikiem. Na jej to właśnie blogu znalazłem przepis, który sprawił, że poczułem się jak mała harcereczka dostająca nową odznakę :) Tak, ludzie, usmażyłem jadalne naleśniki!!!


Wychodzą bardzo cienkie, a mimo to są wytrzymałe i nie łamią się. Postanowiłem dodać do ciasta odrobiną wanilii, bo w planie była wersja na słodko. W całej kuchni pachniało nieziemsko. Przypomniały mi się czasy przedszkola i naleśniki z twarożkiem, które uwielbiałem i do których mam duży sentyment. Znam tylko jedną osobę znającą na nie przepis, ale chyba zabierze go do grobu. Too bad ;)


Składniki na spory stosik:
# 2 jajka
# 1 1/2 szklanki mleka
# 1 1/2 szklanki wody gazowanej
# 2 1/2 szklanki mąki pszennej
# kilka kropel aromatu waniliowego lub 1/2 opakowania cukru wanilinowego
# 1 łyżeczka soli
# szczypta proszku do pieczenia

W średniej misce umieśćcie wszystkie mokre składniki. Wszystkie suche z kolei przesiejcie i dodajcie do mokrych. Zmiksujcie na niskich obrotach do momentu aż uzyskacie jednolitą masę. Ciasto odstawcie na 30 minut, przykrywając miskę zwykłą jednorazówką.
Patelnię rozgrzejcie i posmarujcie cienko olejem. Najlepiej nalać odrobinę oleju do miseczki i za pomocą pędzelka kuchennego nanieść warstwę. Chochelką do zupy nabierzcie porcję ciasta (w zależności od wielkości patelni) i nalejcie na gorącą patelnię, równomiernie je rozprowadzając. Gdy brzegi zaczną odchodzić od powierzchni patelni, podważcie naleśnika drewnianą szpatułką i przewróćcie na drugą stronę (no chyba że umiecie przewracać je w powietrzu :) Chwilę podpieczcie i przełóżcie na talerz. Powtórnie pokryjcie patelnię tłuszczem i smażcie kolejnego naleśnika.

!!! polecam w międzyczasie mieszać ciasto; wtedy cały czas będzie jednolite pod względem struktury

!!! na małą patelnię (ok. 18 cm średnicy) nalewam 1/4 chochelki

I pamiętajcie. Pierwszy naleśnik nigdy nie wychodzi :D

26.6.14

Ciasto marchewkowe (najlepsze)

Wybrałem się dziś w odwiedziny do babci. Mamy taki mały zwyczaj, że zawsze, gdy wracam do domu, od razu z dworca wpadam do niej na pogaduchy przy herbacie i nadrabiamy nasze zaległości. Niestety biedaczka zamiast dzisiaj beztrosko krzątać się po domu, już trzeci dzień leży w szpitalu. Myślę sobie, pewnie smutno jej tam tak w tych brudnych czterech ścianach. Zrobię jej niezapowiedzianą wizytę, poprawię jej humor. No i przede wszystkim upiekę kawałek jej ulubionego ciasta. Marchewkowego. Pewnie nie jadła go od wieków.  Kochana dopiero niedawno przestawiła się na działający piekarnik. Wcześniej tylko używała prodiża i to w dodatku mega rzadko. Weź tu piecz na dwie osoby w prodiżu. Porcja taaaaka, a potem wciskasz w siebie po kawałku przez najbliższe dwa tygodnie ;) Można śmiało powiedzieć, że przeszła na cukierniczą emeryturę. Więc ogólnie teraz znana jest z tego, że kupuje towar gotowy. Horror! Jak ja nie lubię kupnych ciast. Jest tak niewiele cukierenek, w których można dostać coś pieczonego z sercem a nie z maszyną. Same usztywniacze, utwardzacze, wypełniacze. Na pewno się ucieszy.


Upiekłem je już wczoraj, by dzisiaj nie latać jak kot z pęcherzem od 7 rano. Zdążyło ostygnąć, a krem przeszedł aromatem ciasta, dzięki czemu smakuje wybornie. Ciasto marchewkowe zawsze przykuwało moją uwagę na innych blogach. Wygląda tak ekskluzywnie, choć jest bardzo łatwe w przygotowaniu. Niestety, za każdym razem, gdy korzystałem z pożyczonych przepisów, nie byłem zadowolony z efektu końcowego. Wygląd jest, ilość jest, smaku nie ma, jakby to powiedziała pani Gessler (^.^). Wszystko takie ciężkie, tłuste, o wilgotności bliskiej zakalcowi. Nawet na MojeWypieki nie mogłem w tym przypadku liczyć. Zależało mi bowiem na czymś lżejszym. Nie wiem, może wybrzydzam za mocno. Może się nie znam na marchewkowych ciastach. W końcu taki ze mnie Brytyjczyk jak z koziej dupy plecaczek. Poszukiwania smakowe podobnie ciężkie jak w przypadku brownie. Ale mój geniusz jest nieogarnięty. Kochani, przedstawiam Wam ciasto idealne. Marchewkowa puszystość ze śmietankową chmurką na wierzchu. Pyszności. Aż sam nie mogłem uwierzyć, że wyszło takie dobre. Bez ściemniania. Nikt mi nie płaci za to, żeby namawiać Was do spróbowania, uwierzcie. Chyba pierwsze ciasto marchewkowe, które łączy subtelną wilgotność i sprężystość. Według mnie najlepsze. Porcja jest małą, bo zawsze jak eksperymentuję, to wolę by potencjalnych strat było jak najmniej. Jest mega, więc śmiało możecie podwoić ilość składników. Pamiętajcie tylko, by wydłużyć wtedy czas pieczenia do ok. 40 minut. Smacznego!



Składniki (na 8 kawałków):                                           180 stopni/ 27 minut
# 1 szklanka mąki pszennej
# 1 szklanka startej na drobnych oczkach marchewki
# niepełna szklanka cukru
# 2 jajka
# nieco ponad 1/2 szklanki oleju rzepakowego (5/8 szkl.)
# 1 łyżeczka cynamonu
# 1/4 płaskiej łyżeczki gałki muszkatałowej
# 1/4 płaskiej łyżeczki imbiru
# 1 płaska łyżeczka sody oczyszczonej
# 2 łyżeczki ekstraktu waniliowego
# szczypta soli

Jajka utrzyjcie z cukrem. Do osobnej miski przesiejcie mąkę, przyprawy, sodę i sól. Do masy jajecznej dodawajcie na zmianę składniki suche i olej. Za każdym razem wymieszajcie wszystko dokładnie. Następnie dodajcie startą marchewkę. Na koniec doprawcie ekstraktem waniliowym. Jednorodną masę przelejcie na blaszkę o wymiarach 21x25 cm wyłożoną papierem do pieczenia. Pieczcie do czasu, aż patyczek będzie suchy. Odstawicie do całkowitego ostygnięcia.

Krem (na połowę ciasta):
# 50g miękkiej margaryny
# 3 1/2 łyżki cukru pudru
# 70g serka typu philadelphia (3 łyżki)
# opcjonalnie szczypta cynamonu
# orzechy włoskie do ozdoby

Margarynę utrzyjcie z cukrem na jednolitą masę. Następnie wmieszajcie po łyżce serka, aż do całkowitego połączenia. Pokryjcie wierzch ostudzonego ciasta i udekorujcie kawałkami orzechów. Można dopieścić całość odrobiną cynamonu. Pokryłem kremem tylko połowę wierzchu, bo mam w domu wybredne jednostki, które niekoniecznie za nim przepadają, a poza tym w szpitalu panuje surowa dieta. Jeśli nie macie takich problemów, to śmiało podwójcie składniki. Polecam bardzo ;)


25.6.14

Constantly Falling

Zdarzyło się Wam kiedyś, że śniliście taki piękny scenariusz, że po obudzeniu nie chcieliście już zasnąć, bo wiedzieliście, że nic lepszego się Wam już nie przyśni? Trochę na opak, co nie, bo zazwyczaj jest tak, że z siłą Herkulesa zaciska się powieki, by (jakimś cudem) akcja toczyła się dalej jak gdyby nigdy nic. No ale cóż, taki ze mnie hipster, że nawet sny śnią mi się inaczej. Ja to jednak jestem beznadziejnym romantykiem. Nic tylko wspominam te wielkie, piękne oczyska i uśmiech, przez który topię się w środku z prędkością światła. Ach.... A co lepsze, po przebudzeniu stwierdziłem, że idealnym podkładem pod wyśnioną scenkę rodzajową byłoby Falling ukochanej Florence. No i nie zgadniecie, co leci już po raz 19892736734673657645 na replay'u (propozycje w komentarzach xd). Tak więc wstałem o 5 i poszedłem prasować. W międzyczasie wzdycham, namiętnie rozpamiętując wszystko klatka po klatce. Mój mały romans w sam raz na rozpoczęcie wakacji.
A, no przecież, zapomniałem od czego to miałem zacząć...kochani mam już wakacje!!!! WA-KAC-JE! Czujecie to? Ale jestem dzisiaj dwuznaczny. Jak macie poczuć, jak post o dupie Maryni a nie o moich wypiekach :D Cierpliwości, już niedługo. Mam niezliczoną ilość pomysłów na dosłownie wszystko, także szykujcie się na nowe doznania. Sam jestem niesamowicie podekscytowany. I tym oto sposobem ogłaszam wszem i wobec...fanfary proszę.... Jestem z powrotem. It's OFFICIAL! Możecie podać dalej dobrą nowinę. Zmęczyło mnie już to kulinarne nic nierobienie. Studia, czyli nieustanny tydzień kreatywnej biedy, odwieszam na szpileczkę. Przede mną trzy miesiące i totalnie nie mam pojęcia w co się wpakuję. Niby szukam pracy, niby polukrowane CV poszło w Polskę, niby trzeba zarobić grube dolary na waruna, ale co tam... #YOLO
Niezgłębione pokłady kreatywności już kipią w mojej czaszce. I trochę mi się już nawet wylało :) jak już pewnie zauważyliście, mój blog ma nowy wygląd. Bardziej klasycznie, wydawać by się mogło, że surowo i za spokojnie. Poczekajcie na zdjęcia. Chcę, żeby to one odgrywały główną rolę. W końcu to one Was tu przyciągają (nie licząc soczystych tekstów, optymizmu i dobrej muzyki ^^). Mam nadzieję, że wystrój Wam się podoba. Już wkrótce świeży towar, tak więc baczcie czujnie.
you know you love me
xoxo, gossip boy



9.5.14

I wtedy przyszedł maj...

Prażące słońce, spacery wiejskimi uliczkami wśród winnych krzewów, malowane domki z kolorowymi okiennicami i ten cudowny blask przecinającej górzysty krajobraz rzeki Mosel... Nic tylko chłonąć te chwile niczym zatęchła ściereczka z mikrofibry. Ach, brakowało mi tego tak bardzo. Tydzień bez Internetu i nagle mogę znaleźć czas na wszystko. Na zależałą książkę,  rozmowę z rodzeństwem, bitwę na poduszki i film, przy którym ze śmiechu aż ciekły mi łzy :D I nawet na to, by się tak po prostu ponudzić. Nie pamiętam kiedy ostatni raz udało mi się tak odprężyć. Bajka. Do tego dodajcie niemieckie słodycze, zapiekankę z ziemniaków i regionalne ciasto orzechowe mojej ciotki. Mógłbym nie wyjeżdżać stamtąd już nigdy. Inny klimat, zupełnie inny tryb życia. Fajnie było przez te kilka dni poudawać Niemca, rzucając wszystkim staruszkom wesołe Halo! ;) A różnorodność towaru obecna nawet w osiedlowym sklepie zawstydziłaby nie jedną Stonkę. Co prawda, to prawda. Granice otwarte, ale pomimo tego jest jeszcze duuużo ciekawych rzeczy, które do Polski nie dotarły. Jak milka z krakersami TUC TUC, waniliowa Coca-Cola, Ice Tea o smaku mango czy Oreo w białej czekoladzie. Lista jest naprawdę długaśna. Ale to może nawet lepiej. Jest co odkrywać za każdym razem.
Wspomnień kupa. Tyle samo zdjęć do obrobienia. Maj rozpoczął się zdecydowanie i niezaprzeczalnie super! Ale się nie rozczulam, bo to jednocześnie oznacza, że został już jedynie miesiąc do sesji. Kiedy to wszystko zleciało??? Kwitną kasztany, wszędzie pachnie lipą, tłumy galowo ubranych maturzystów, inwazja przeciwsłonecznych okularów, lody, lody, lody i rowerzyści. Ach. Idzie lato. Niedługo plaża. Pozytywnie. Trzymajcie się - Łukasz.

29.4.14

Na podbój Deutschlandii

Nie żeby to była dla Was jakaś szokująca wiadomość, ale wybieram się na dłuuuugi weekend majowy do Niemiec, więc mnie tutaj przez jakiś czas nie będzie. Wiem, wiem, ostatnio częściej mnie tu nie ma niż właściwie jestem. Aż mi głupio.. Ale, ale. Tym razem przynajmniej z konkretnego powodu. Jak to mówią, podróże kształcą, więc mam nadzieję, że przywiozę ze sobą nie tylko wspaniałe wspomnienia i stos zdjęć, ale przede wszystkim kilka pomysłów na pyszne wypieki, które czym prędzej dla Was przetestuję. W planach mam też buszowanie po niemieckich marketach w poszukiwaniu składników, które są raczej niedostępne u nas w kraju. Wprost nie mogę się doczekać. Poza tym ogromna dawka zdrowego nicnierobienia.W tym semestrze tyram jak Kopciuch na trzy zmiany, więc wycieczka w celach rekreacyjno-poznawczych jest po prostu czymś niesamowitym. Ściskam Was mocno i do przeczytania po powrocie ;)

PS. Mój ekstrakt ma dopiero tydzień, ale już zdążył fajnie zbrązowieć :)

24.4.14

DIY SET 9: domowe ekstrakty do pieczenia

Zazdrościć domowej spiżarni Nigelli Lawson zacząłem od pierwszego odcinka jej kulinarnej serii, który zupełnie przez przypadek wpadł mi w oko podczas rutynowego przerzucania kanałów w TiVi. Można powiedzieć, że było to niczym fatalne zauroczenie czy też uczucie od pierwszego wejrzenia. Jak wpadła ze swoim czekoladowym ciastem, tak już nie wyszła. Ogólnie zazdroszczę jej nie tylko spiżarni czy kuchni, ale całego domu. Jest nie tylko świetną gospodynią, ale ma także niesamowity smak, jeśli chodzi o urządzanie przytulnych miejsc, przyjęć, wybierania dekoracji i wymyślania przepisów. Uwielbiam ją. I mimo, że wiem czym to się skończy - uśmiechające się w lustrze wałeczki tłuszczu -, nie potrafię (i nie zamierzam!) się oprzeć czemukolwiek, co wyszło spod jej oprószonych mąką skrzydeł. Jedyny problem jaki z nią mam, mianowicie, to często zbyt skomplikowane składniki jakich używa. Wiem, wiem. Między nią a mną są lata świetlne. Brak mi tyle doświadczenia, obycia w świecie smaków, spontaniczności w kuchni. Ale przede wszystkim dostępu do tych fajnych sklepów, w których to można dostać dosłownie wszystko. Duża część jej spiżarni obfitości to dla mnie na razie tylko sfera marzeń, ale wcale mnie to nie zniechęca do szukania. Mnóstwo rzeczy, przypraw, dodatków do pieczenia można zamówić przez Internet, ale wiąże się to zazwyczaj ze sporym kosztem. Są jednak sposoby, by choć drobną część jej kulinarnego arsenału wyczarować sprytnymi zamiennikami i domowymi sposobami. Dzisiaj pokażę Wam jak przygotować pożądane przez każdego szanującego się miłośnika wypieków ekstrakty spożywcze. Mój ukochany waniliowy oraz cytrusowy (pomarańczowy/cytrynowy).

Do przygotowania waniliowego wariantu potrzebne są:
# szklana butelka lub inne naczynie ze szczelnym zamknięciem
# 250ml wódki
# 4 świeże laski wanilii

Step-by-step
KROK 1 - szklankę alkoholu przelejcie do rondelka i na małym ogniu podgrzejcie. Nie dopuśćie do zagotowania, bo wódka jest bardzo lotna i wam ucieknie ;) ma lekko parować, dosłownie ledwie letnia.

KROK 2 - laski wanilii ostrożnie natnijcie wzdłuż, ale nie do końca. Niech końcówka trzyma je w kupie. Następnie przełóżcie je do butelki. I nie martwcie się, mogą się "pognieść".

KROK 3 - letni alkohol przelejcie do butelki i szczelnie zakręćcie/zakorkujcie.

Tak przygotowany ekstrakt umieśćcie w ciemnym i chłodnym miejscu (nie w lodówce!!!). Polecam spiżarnię lub kuchenną szafkę. Co 1-2 tygodnie należy wstrząsnąć buteleczką, by składniki się przemieszały. Po okresie około 2 miesięcy ekstrakt jest gotowy do użycia.

Wiem, strasznie długo trzeba czekać. Ale zapewniam, efekt jest tego wart. Alkohol po prostu musi wyciągnąć ten nieziemski aromat z wanilii, a na to trzeba czasu. Zdradzę Wam jeszcze, że możecie spokojnie dokładać zarówno kolejne laski wanilii jak i dolewać wódki w międzyczasie wykorzystywania. Będzie się odnawiał, a Wam nigdy go nie zabraknie. Spokojnie przetrwa kilka lat.

W przypadku ekstraktu cytrusowego zamiast wanilii przygotujcie dużą pomarańczę lub dwie cytryny. Owoce sparzcie. Skórkę umyjcie, obierzcie pozbywając się białej błonki i następnie pokrójcie skórkę na kawałki, tak by zmieściły się do butelki. Wnętrze możecie zjeść ;) Dalej tak samo.

---

A oto efekt po dwóch miesiącach:

11.4.14

The Freak Show

Ciężko się piszę po tak długiej przerwie. Nie wiadomo od czego zacząć, czym zaskoczyć, czy przepraszać czy lepiej myślami wybiec naprzód, nie rozczulając się zbytnio. Czuję się jakbym przez ostatni miesiąc brał udział w gonitwie koni. Z klapkami na oczach widząc tylko przeszkody. Od czasu do czasu jakiś skok, piasek w oczach mieszający się ze spływającymi od pędu wiatru łzami. Jedna myśl: biec. Nie patrząc na innych, nie rozglądając się w bok. Biec. Myślałem, że oszaleję. I gdy już miałem nadzieję, że widzę metę....Znajome skrzypienie, dźwięk pękającego balona, złowrogi śmiech wydobywający się jakby tuż zza pleców. Nagła mgła ogarnęła wszystkich wokół, przeszyła dreszczem. Zrobiło się ciemno, chłodno, pod butem poczułem trzask rozgniatanego popcornu a słodkawy aromat waty pogłaskał malutkie włoski w nosie. Wesołe miasteczko. A raczej nawiedzony park rozrywki. Wystrzał z pistoletu i donośny krzyk: uciekaj myszko! Więc biegnę, co rusz potykając się o mnóstwo kabli i lin podtrzymujących kolorowe namioty. Jeden zakręt, potem drugi. Nagle stop. To ślepy zaułek. Szybko cofam się, nie wiedząc dokąd i po co tak naprawdę uciekam. Nagle świst kamienia przy uchu, odgłos przewracających się puszek i radosna melodyjka oznaczająca wygranego pluszaka. O co chodzi? Przecież to nie ja rzucałem. Nagroda więc nie należy do mnie. Kto inny wygrywa. Ma przewagę. Natychmiast więc rzucam się do dalszej ucieczki i .... dziwnym trafem siedzę teraz w wagoniku. Sam. Łańcuchy powoli wciągają mnie na szczyt. Czekaj, czekaj. Skoro wjeżdżam na górę, to zaraz będzie.. DÓÓÓÓÓÓŁŁŁŁŁŁŁ!!! Kolejka mknie jak szalona a ja ledwo jestem w stanie złapać oddech. Nie mam nawet siły krzyczeć, chwytam się tylko z całej siły za barierkę. Wiatr rozwiewa mi i tak już za długą grzywkę, tak że obraz przed oczyma zlewa się w jeden czarny punkt. Mam już dosyć. Tej karuzeli wrażeń. Tych emocji. Tego biegu na oślep. Zaciskając ręce na metalowej rurce najmocniej jak się tylko da, krzyczę DOOOOOŚĆĆĆĆ!
Szaleńcza zabawa w nawiedzonego berka znika natychmiast, jak kawałki mojej świeżo upieczonej szarlotki. Na twarzy pojawia się uśmiech. Szeroki. Widzę go, bo patrzę w lustro. Odruchowo poprawiam włosy, robię dziwną minę. Jest jeszcze szerszy. Przecież nie o to chodzi, żeby tak pędzić nie widząc celu. Nie widząc szans na głęboki oddech. Czas odpocząć. Przystanąć na moment i przyjrzeć się sobie jakby z boku. Czy warto? Straciłem równowagę. Potknąłem się o głupie sznurowadło i stoczyłem jak ogromna śniegowa kula z równi pochyłej, nie widząc szans na ratunek. Zbierając cały ten syf. Całe szczęście ON czuwa. Całe moje życie. Nie ważne jak bardzo, nie ważne jak długo. Jestem z powrotem na nogach. I mimo, iż dziwne przywidzenia z przeszłości wciąż nawiedzają mnie w myślach, już nie biegnę. Po prostu idę naprzód. To było naprawdę dziwne.



8.3.14

Ciasteczka pieczone nocą

Piekliście w dzieciństwie ciasteczka dla świętego Mikołaja? Wiecie, tak jak na tych wszystkich amerykańskich filmach pokazują. Zostawiane w zestawie ze szklanką mleka, żeby grubaska utuczyć, by nie dał rady przez komin wyjść z powrotem. Albo ciasteczka z dedykacją dla Waszych szkolnych walentynek od sekretnych wielbicieli? Podobasz mi się. Lubię Cię. Zgadnij od kogo. A może chociaż specjalne ciasteczka w formie prezentu dla wyjątkowych dla Was osób? Przeprośki czy stolatki, zawinięte w celofan i ozdobnie przewiązane kolorową wstążką. Przyznam, że ja też nieszczególnie. W czasach szkoły bardziej myślałem o tym, którego pokemona jeszcze nie mam na półce lub za jaką karteczkę najlepiej się wymienić, by w końcu mieć w segregatorze same pary :) Dopiero niedawno wpadłem za to na pomysł słodkiego obdarowywania ludzi dla mnie ważnych i ważniejszych. Często mam tak wielką ochotę upiec komuś tort z byle powodu. Tak po prostu. Bo jest. Ale zaraz potem odzywa się we mnie głos rozsądku, mówiący, że nikt normalny nie zje ci całej blachy ciasta. Więc zazwyczaj wtedy odwieszam pomysł na szpileczkę i czekam aż nadarzy się okazja. Prawdziwa. Tak było do...hmmm...nie pamiętam kiedy. Zresztą daty nie są istotne. Istotny jest powód. Do momentu, gdy zobaczyłem na Ciasteczkolandii przepis na najlepsze maślane ciasteczka pod Słońcem. Myślicie, że ludzie piszą idealne z dużą dozą przesady? Ja owszem. Dlatego zachowuję dystans aż samemu spróbuję i wtedy oceniam. W tym przypadku nie było mowy o porażce. Ciastka to marzenie, zarówno jeśli chodzi o pracę z nimi jak i smak. Surowa masa jest tak plastyczna, że aż chce się z niej lepić jak z plasteliny. A waniliowy zapach, delikatny maślany posmak i ich kruchość nie pozwolą Wam przejść obok nich obojętnie. Powtarzam, najlepsze :)


Składniki:                              175 stopni/ 8-12 minut
# 175g miękkiego masła
# 200g drobnego cukru do wypieków
# 2 duże jajka
# 400g lub więcej mąki pszennej
# 1 łyżeczka proszku do pieczenia
# 1 łyżeczka soli
# kilka kropel aromatu waniliowego

Miękkie masło utrzyjcie z cukrem na puszystą masę, dodając go w kilku etapach. Następnie wbijcie jajka i aromat i zmiksujcie dokładnie do uzyskania jednolitej masy.
W drugiej misce wymieszajcie mąkę z solą i proszkiem do pieczenia. Suche składniki przesypcie do maślano-jajecznej masy i delikatnie acz pewnym ruchem wymieszajcie najpierw przy użyciu szpatułki a potem ręcznie. Gdy ciasto będzie zbyt mocno się lepić do palców, dosypcie trochę mąki, ale pamiętajcie, że jeśli przedobrzycie, to ciastka wyjdą twarde.
Gotowe ciasto podzielcie na dwie części, z których uformujcie dyski i owinięte folią, umieśćcie w lodówce na minimum 1 godzinę (ja trzymałem nawet 4 godziny, bo w międzyczasie musiałem wyjść na miasto:) .
Po tym czasie wyjmijcie jedną część ciasta, posypcie blat stołu cienko mąką i rozwałkujcie na grubość około pół centymetra. Za pomocą foremek wytnijcie dowolne kształty i przełóżcie je na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia. Pieczcie w nagrzanym piekarniku do momentu aż brzegi się delikatnie zezłocą.

1.3.14

Por Favor-es

Tłusta bańka czwartkowej bezkarności bezlitośnie prysła, ale jak dla mnie to marny powód, żeby zacząć odmawiać sobie przyjemności :) Korzystając zatem z trwającego nadal karnawału (i ubierając ulubione spodnie z gumką w pasie xP), postanowiłem strzelić jakiś okazjonalny wypiek. Żeby nie było, że się nie udzielam :P Z przyjemnością więc dzisiaj wstałem i pomaszerowałem do kuchni, w głowie kreując pyszny pomysł. Efekt finalny wywołał uśmiech na twarzach wszystkich. Także siedzimy sobie właśnie w kuchni z mamą i siostrą i plotkujemy, zagryzając każdy łyk pysznej białej kawy chrupiącym chrustem z przepisu mojej babci. Grupowe opychanko. Jest cudnie i jak na razie nikt maniakalnie nie spogląda w lustro, dopatrując się kolejnego wałeczka tłuszczu. Nie ma to jak w domu. Uwielbiam te moje krótkie, raptem kilkudniowe wpady, kiedy nikt nie marnuje czasu na pranie czy prasowanie, a zamiast tego siadamy sobie razem przy stole, przy kawie, przy filmie, przy świeczkach i po prostu jesteśmy. To chyba jakiś wyuzdany fetysz, ale nie ma nic lepszego niż widok poruszających się w mechanicznej mantrze ludzkich szczęk, cichy pomruk zadowolenia, rozmarzony wzrok i ten gest sięgnięcia po kolejny kawałek słodkiego czegokolwiek. Don't stop doing it, por favor! Moje małe guilty pleasure. Chłonę te obrazy niczym sucha skóra regenerujący krem do rąk z dodatkiem masła shea i ekstraktu z rumianka. Chowajcie się, wena przyszła. Będzie soczyście :) Hahaha, żartuję. Nie chce Was zrażać, więc już kończę. Nie pozostaje mi nic innego jak tylko zaprosić Was do częstowania się. Przepis jest naprawdę rewelacyjny. Babcia ma rękę do wypieków i chyba wiem kto ją po niej odziedziczył <właśnie teraz skromnie wskazuję na siebie brudnym od cukru pudru paluchem>. Wychodzi wielgachny talerz piętrzących się do nieba faworków, no przynajmniej taki był na początku. Teraz po nim zostało już wspomnienie. Także szybciutko, szybciutko :D


Składniki:
# 2 1/2 szklanki mąki pszennej
# 5 żółtek
# 1 łyżka miękkiego masła
# 2 łyżki wódki
# 1 płaska łyżeczka proszku do pieczenia
# 1/2 szklanki kwaśnej śmietany
# szczypta soli
# około 1/2 kg smalcu + 1 litr oleju do smażenia
# dodatkowo: cukier puder do oprószenia

W płaskim garnku lub w dolnej części prodiża postawionej na palniku (nie martwcie się, to bezpieczne) umieśćcie tłuszcz. Niech się nagrzewa.


W międzyczasie do dużej miski przesiejcie mąkę i proszek do pieczenia. Dodajcie masło, żółtka, sól, śmietanę i wódkę, a następnie zagniećcie ciasto (ma być gęste jak na pierogi, jeśli Wam to porównanie coś mówi :). Połączone składniki wybijcie przy użyciu drewnianego berła kuchennego. Oznacza to nic innego jak szaleńcze walenie z całej siły w ciasto do momentu aż pojawią się pęcherzyki powietrza. A tak po ludzku to do czasu, gdy zauważycie rozstępy jak na brzuszku po ciąży :D
Urwijcie mikroskopijnej wielkości fragment ciasta i wrzućcie go na tłuszcz. Jeśli zacznie się smażyć w towarzystwie bąbelków, to znak, że ma odpowiednią temperaturę. Zaczynamy więc smażenie.
Z gotowego ciasta bierzcie kawałek i rozwałkowujcie bardzo, bardzo cieniutko. Najlepiej do momentu aż warstwa ciasta będzie prawie przezroczysta. Im cieńsze, tym bardziej chrupiące. Za pomocą noża tnijcie wzdłuż rozpłaszczonego placka pasy grubości około 3 cm. Potem każdy pas pod skosem na 2-3 części i na każdej części dodatkowo na środku małe nacięcie. Tak przygotowany faworek złapcie za rożek i przewińcie go przez otwór. I tak z pozostałymi. Przygotowane kłaść na rozgrzanym tłuszczu i smażyć na słomkowy kolor z obu stron (około 2 minuty). Przełóżcie na talerz wyłożony papierem kuchennym i posypcie cukrem pudrem. Dopiero teraz zabierzcie się za kolejny kawałek ciasta i postępujcie tak jak poprzednio. To ważne, bo rozwałkowane ciasto nie może czekać. Powodzenia :)

22.2.14

Najlepsze drożdżowe racuchy (wersja klasyczna)

Coś mnie natchnęło. Nie wiem, ale to chyba ten zbliżający się najbardziej tłuściutki dzień w roku. Tak, tak, to już w przyszły czwartek, żarłoczki. Ale będzie obżarstwo...już to czuję. Co jak co, ale pączków nigdy sobie nie odmawiam. Niczym szanowany Mr. Homer Simpson. Oczywiście mówię o tych prawdziwych, z lukrem i kandyzowaną skórką pomarańczową; najlepiej domowej roboty, nie ten wiór z marketu, którym po godzinie można szyby tłuc. Absolutnie. Cały rok na nie czekam. Ale tym razem chyba nie zdążę na tradycyjne smażenie w domu, bo nowy plan pozostawia wiele do życzenia. Dlatego postanowiłem pobawić się w tłuszczu dzisiaj. Niezupełnie w pączki, ale strukturą i smakiem troszkę mi je przypominające racuszki. Dawno nie czułem tego smaku w ustach, bo zazwyczaj oszukuję i przygotowuję je w wersji z proszkiem do pieczenia. Wychodzą straszne kapcie, ale jak się nie ma czasu, to takie tanie substytutki ratują życie ;) Dzisiaj totalna ekstawaganza. Ciasto super puszyste, wyrośnięte i do tego tak mięciutkie. Rewelacyjne. Pomysł podkradłem z bloga Smakocie i Łakołyki. Najlepsze. I oczywiście nie mogę nie napisać, że kojarzą mi się z podwieczorkami serwowanymi przez mamę czy babcię ho ho ho jakiś tam czas temu. Ze szklanką mleka, zachodzącym słońcem za oknem i ciepłym kaloryferem z boku. Oprószone warstewką pudrowego puchu, niknącego na ciepłym racuchu jak wiosenny śnieg. Doskonałe od razu. Ale jak ostygną, to też są warte grzechu. Częstujcie się, a ja uciekam poczytać. W końcu mam czas na małe przyjemności. Wczoraj dorwałem w bibliotece Zemsta ubiera się u Prady. Powrót diabła. Jest świetna! Więc opalam się przez szybkę i smakuję książkę wielkimi kęsami. Do następnego razu :D


Składniki (ok.10 sztuk):
# 2 szklanki mąki pszennej
# 1 szklanka letniego mleka
# 1 jajko
# opakowanie suszonych drożdży (7g)
# 3 łyżeczki cukru
# szczypta soli

W dużej misce zmieszajcie mąkę i sól. Zróbcie na środku dziurkę (mini wulkan :) i wsypcie tam drożdże i cukier. Zalejcie połową ilości mleka i odstawcie pod przykryciem na około 15 minut, najlepiej w jakieś ciepłe miejsce. Po tym czasie dodajcie resztę mleka i jajko. Wymieszajcie dokładnie, przykryjcie bawełnianą ściereczką i ponownie odstawcie do podwojenia objętości (0,5-1 godzina) w ciepłe miejsce.

Na patelni dobrze rozgrzejcie olej (0,5-1 cm). Umoczoną w wodzie łyżką oddzielajcie kawałki ciasta i układajcie je na oleju. Smażcie na złoto-brązowy kolor z każdej strony. Gotowe racuchy przekładajcie na talerz wyłożony papierem kuchennym, by nadmiar tłuszczu w niego wsiąkł. W razie potrzeby dolewajcie olej. Posypujcie cukrem pudrem, smarujcie kremem czekoladowym, dżemem czy czymkolwiek chcecie. 

14.2.14

Serducha na talerzu

Walentynki, nie-Walentynki. WHATEVER. Niezależnie od tego czy macie swoją drugą połóweczkę czy też nadal na nią czekacie, pamiętajcie jedno: miłość to szereg chemicznych reakcji zachodzących w organizmie ludzkim na skutek wydzielania fenyloetyloaminy, dopaminy i innych takich. Nic więc straconego all the single ladies and gentlemen. Dlatego zamiast życzyć Wam niezliczonych romansów rodem z Mody na sukces, życzę Wam po prostu mnóstwa czekolady, nieziemskich okazji podczas wyprzedaży i kart płatniczych bez limitów, bo jak dla mnie to wychodzi na to samo xP A tak bardziej na serio to cierpliwości i wiary, że zawsze stać Was na więcej. Nie zadowalajcie się zmarszczoną byle rodzyną, kiedy można skubać pyszne, ponętne i seksownie soczyste winogrona. Wierzcie w siebie i kochajcie przede wszystkim te piękne twarzyczki, które codziennie rano widzicie rozczochrane i zaślinione w lustrze. A co do tej prawdziwej disney'owskiej miłości... na pewno przyjdzie z czasem. I wtedy tak przywali, że się nie pozbieracie ;D


Przepis na ciasto pochodzi z Moich Wypieków; tam znajdziecie je pod nazwą Ciasto Biedronka. Od razu, gdy je zobaczyłem, pomyślałem o wersji walentynkowej. Serducha pasują tu idealnie, a ciasto wygląda świetnie. I bardzo wszystkim smakuje.


Składniki na blat biszkoptowy:            170 stopni/ 40 minut
# 6 jajek
# 1 szklanka cukru
# niecała 1/4 szklanki oleju
# nieco ponad 1/2 szklanki mąki ziemniaczanej
# 1 szklanka + niecała 1/2 szklanki mąki pszennej
# 2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia

Oba rodzaje mąki razem z proszkiem do pieczenia przesiejcie do jednej miski. Odstawcie na bok.

Białka oddzielcie od żółtek i ubijcie na sztywną pianę. Partiami wsypujcie cukier, cały czas miksując. Dodajcie po kolei żółtka, za każdym razem delikatnie mieszając. Wlejcie olej i zmiksujcie całą masę. Objętość piany może się zmniejszyć. Następnie wsypujcie po trochu składników suchych aż do całkowitego połączenia. Gotowe ciasto przelejcie na blachę o wymiarach 25x35 cm (wymiary przybliżone) wyłożoną papierem do pieczenia. Pieczcie w nagrzanym piekarniku do tzw. suchego patyczka.

Dodatkowo przygotujcie:
# 2 galaretki truskawkowe
# opakowanie kremu karpatkowego DELECTA
# słoiczek konfitury truskawkowej
# wiórki kokosowe do obsypania
# woda do nasączenia blatów

Upieczony biszkopt przekrójcie na pół. Nasączcie lekko każdy z nich. Dolny blat posmarujcie konfiturą.
Krem budyniowy przygotujcie według przepisu na opakowaniu. Około 3/4 kremu przełóżcie na truskawkową warstwę.
W drugim blacie wytnijcie za pomocą foremki do pierniczków serduszka. Takim "dziurawym" blatem przykryjcie ciasto. Pozostawionym kremem przesmarujcie wierzchnią warstwę ciasta, omijając dziurki. Posypcie wiórkami.
Galaretki przygotujcie ze zmniejszonej o połowę ilości wody (na dwa opakowania tylko 500ml wody). Ostudźcie i wylejcie w otworki dopiero, gdy zacznie dobrze tężeć.
Gotowe ciasto włożyć do lodówki na kilka godzin.


11.2.14

My Next Bloody Valentine's

Mój wewnętrzny uczuciowy ugór daje o sobie znać wybitnie w Walentynkowym tygodniu. Love is all around us, tak? Litości. Doktorze Von Miłość, jestem chyba przypadkiem krytycznym, oh.. Gdzie ten zły romans, o którym śpiewa Lady Gaga, ja się pytam?!?! GDZIE!?!?! A niech mnie. Czasami czuję, że już całkiem niewiele brakuje a wyciągnę zgrabną rączkę i sięgnę po literaturę z serii Harlequin. Apokalipsa.
To wcale nie tak, że nie lubię Walentynek. Tych czerwonych serduszek spadających na ziemię niczym krwawy śnieg, dosłownie wszędzie duszących się w uścisku par, okazjonalnych maskotek z chińskiego marketu czy tandetnych lizaczków, których i tak nikt do buzi nie zmieści. Niech sobie już będą. Święto jak święto. Chociaż uważam, że to tani pretekst: okazywać sobie miłość powinno się codziennie. Boli mnie najbardziej to, że widząc tych wszystkich zakochanych, czuję się jak niepełnosprawna osóbka w trakcie szkolnego Dnia Sportu. Słowem: niefajnie. I tak już kolejny mija rok a ja sam. Singiel w wielkim mieście. Oczywiście grzechem to moje narzekanie, bo mam fantastycznych przyjaciół, których wprost uwielbiam. Te niekończące się rozmowy telefoniczne, spacery bez celu, plotkowanie przy herbatce z sokiem malinowym czy dojrzałe rozmowy (prawie) nocą. Prawdziwe skarby. Ale powiedzmy sobie szczerze, czasami przychodzi taki moment, taka ochota, by przytulić się do kogoś w sposób inny niż się ściska przyjaciół. Poczuć czyjś oddech tam gdzieś w okolicach ucha, włosy w buzi, cichy głos, szepczący jak dobrze. Dłużące się na nierozstawaniu minuty... Tak to sobie przynajmniej wyobrażam. Metoda analizy w podejściu teoretycznym, wiecie.  Plus bujna wyobraźnia, która też robi swoje. I tak sobie czekam jak ta Fiona, w najwyższej komnacie, w najwyższej wieży...dobra, nie przesadzajmy, aż tak beznadziejnie nie jest. Nie zmienia to jednak faktu, że moja siostra szpanuje zaręczynowym pierścionkiem a mnie nikt jeszcze nawet romantycznym buziakiem nie obdarzył. Drama time! No, bo czy ja proszę o zbyt wiele?! Czas chyba wziąć sprawy w swoje ręce.....wstępuję do klubu Too young to be bitter :D


9.2.14

DIY SET 8: walentynkowa posypka

Pewnie wielu z Was będzie w sposób szczególny świętować nadchodzące wielkimi krokami Walentynki. Pójdziecie na jakiś tanią komedię do kina, na romantyczne piwo do pubu czy po prostu posiedzicie sobie razem w domciu, macając się w ciemnym pokoju. Ja standardowo zostanę u siebie, udając, że to dzień jak co dzień i że w ogóle mnie ta cała szopka nie obchodzi. Całe szczęście potrafię jak mało kto grać role zimnych i bezdusznych blaszanych drwali, beztrosko kpiących sobie z miłości. Próby w teatrze nie poszły na marne. O, nie! No więc... Tak czy siak, zmuszony przytłaczającą atmosferą rozsiewaną przez tłuste półnagie bobasy, potocznie zwane amorkami, strzelę jakiś okazjonalny wypiek. A skoro już się zmuszę, to zadbam o najdrobniejszy nawet szczegół. Pomysł dopiero się w głowie tworzy, ale coś czuję, że skończy się na cupcake'ach. Dam każdemu z rodzinki po jednym i z głowy. Taka nasza nowa świecka tradycja :)
Jeżeli macie podobny plan, czyli ochotę, by zaskoczyć kogoś (u)kochanego czymś słodkim, jednoczmy się w bólu i nadziei :) W każdym razie, dzisiaj pomogę Wam przygotować jadalny element dekoracji, którym dopieścicie Wasze cuda. Mianowicie cukrową posypkę mniej lub bardziej przypominającą serducha :D Nie martwcie się, po kilkunastu rządkach dojdziecie do wprawy i nie będzie wstydu.


Przygotujcie:
# 1 białko jaja kurzego
# cukier puder
# barwnik czerwony (lub dowolny)
# fragment papieru do pieczenia

Metamorfoza step-by-step:
KROK 1 - białko wbijcie do miski i roztrzepcie je do utworzenia się piany (nie musi być sztywna). Zacznijcie dodawać cukier puder do czasu powstania gęstej masy. Ucierać (nie ubijać!) kilka minut aż lukier stanie się gładki.

KROK 2 - podzielcie przygotowaną masę na dwie równe części. Nasza posypka będzie dwukolorowa, a dokładniej w dwóch odcieniach czerwieni. Da to fajny efekt końcowy. Do miseczek z lukrem dodajcie barwnika: do pierwszej więcej, do drugiej odpowiednio mniej. Wymieszajcie dokładnie.

KROK 3 - przełóżcie lukier do foliowego woreczka śniadaniowego i zróbcie niewielki otwór na jednym z rożków. Na arkusz papieru do pieczenia wyciskajcie masę tak jakbyście pisali literkę V. Najpierw w dół pod skosem, potem pod drugim skosem w górę*. Formujcie serduszka gęsto jedno przy drugim. Zostawcie na kilka godzin do wysuszenia.

KROK 4 - po wyschnięciu odklejcie ostrożnie serduszka od papieru i przełóżcie do pojemnika. W zamknięciu wytrzymują naprawdę długo.
Et voila!


przepis z bloga: wypiekizpasja.blox.pl

* wszystko dokładnie pokazane jest na tym filmiku:




8.2.14

Filiżankowe ciasto czekoladowe z mikrofalówki

Myślałem, że w mojej bezpiekarnikowej desperacji nie doszukam się niczego bardziej nieprawdopodobnego niż ciasteczka z patelni, które serwowałem Wam w zeszłym miesiącu. Otóż w jak ogromnym byłem błędzie. Zapomniałem, że w Internecie można znaleźć wszystko. Brzmi przerażająco, nawet jeśli szuka się haseł tylko z wyróżnikiem kuchnia. Ale czego się nie robi dla Was. Biorąc sobie głęboko do serca rolę przewodnika po słodkim świecie studentów na garnuszku, testuję dosłownie każdy przepis, w którym dostrzegam jakikolwiek potencjał. Dzięki Bogu studenci są niedoścignieni w swojej kuchennej kreatywności i chętnie dzielą się swoimi pomysłami. W trakcie jednych z ostatnich przeszukiwań znalazłem bardzo dobry blog, na którym pewna sympatyczna Azjatko-Amerykanka serwuje bardzo proste i tanie w wykonaniu przepisy na każdą studencką okazję, począwszy od obiadu w 20 minut przez kolorowe drinki na babski wieczór, po słodkości, które można przygotować o każdej porze dnia i nocy. Mnie najbardziej spodobała się propozycja na ciasto wykonane nie gdzie indziej jak w zwykłej mikrofalówce. Nie wierzycie? Dla mnie też to był lekki szok. No bo jak to tak można. Że niby ciasto...że niby w mikrofali...że niby CO?!?! Ale do odważnych świat należy. Ten kulinarny przede wszystkim. Spróbowałem i polecam. Smakuje jak połączenie wilgotnego brownie z puszystym murzynkiem. Choć wygląda jak suflet. Dodałem garstkę czekoladowych groszków dla głębszych doznać, ale słyszałem, że równie dobrze prezentuje się z orzechami czy suszoną żurawiną. Zdecydujcie sami. W końcu to będzie WASZA mała chwila zapomnienia ;)


Składniki na jedną dużą filiżankę/średni kubek:
# 3 łyżki mąki pszennej
# 2 1/2 łyżki cukru
# 2 łyżki gorzkiego kakao
# 1/4 łyżeczki sody oczyszczonej
# 1/4 łyżeczki soli
# 3 łyżki oleju
# 3 łyżki mleka
# 1/4 łyżeczki octu
# mała garść czekoladowych groszków

Dodatkowo:
# cukier puder

W dużej filiżance lub w średnim kubku (bezpiecznych do stosowania w mikrofalówce) wymieszajcie dokładnie wszystkie składniki suche. Dodajcie mleko, olej i ekstrakt i wymieszajcie widelcem, by w cieście nie powstały grudki. Na koniec wsypcie czekoladowe groszki. Wstawcie naczynie do mikrofalówki i nastawcie na 2 minuty (max 2 1/2 minuty) i wybierzcie moc. Powinna być dostatecznie duża, ale nie największa możliwa. U mnie starczyło trzecia na cztery kreseczki, czyli 660 W. Teraz patrzcie jak fajnie rośnie. Gotowe przyprószcie cukrem pudrem. Serwujcie od razu po przygotowaniu.

7.2.14

Łaciate krówki


Dzisiaj wersja wczorajszych czekoladowych babeczek dla wszystkich nielubiących kremu. Niestety znalazły się wśród moich najmilejszych takie niechlubne osobniki, które pogardziły moją szykowną propozycją. Normalnie można się obrazić :) Ale nie ma takich kuchennych opresji, z których nie potrafiłbym wyjść. Więc zamiast gorzko płakać w ulubionego jaśka, ubrałem fartuch i zabrałem się za przygotowanie wariantu alternatywnego. Bez kremu i w dodatku bez czekolady. Tak, tak. Te łatki, które widzicie to nic innego jak szybka kruszonka, która delikatnym, biszkoptowym babeczkom nadała smacznej chrupkości. Dodatkowo odrobina kreatywnej myśli i dzieciaki nie mogą oderwać wzroku od wesołego stadka. Ledwo nadążam za sprzątaniem okruszków. Polecam wszystkim mającym do czynienia z młodymi. Świetny pomysł na ciekawy podwieczorek.


Składniki na 9 sztuk:                   175 stopni/ 25 minut
# 1 jajko
# 1/2 szklanki cukru
# 1/4 szklanki oleju
# 1/4 opakowania cukru wanilinowego (16g)
# 1 szklanka mąki pszennej
# 1 płaska łyżeczka sody
# 1 czubata łyżka gorzkiego kakao
# około 1/2 szklanki mleka
# 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
 
Wszystkie składniki mokre połączcie ze sobą mikserem. Dodajcie suche i dokładnie przemieszajcie, by powstała jednolita masa. Foremki napełniajcie prawie do pełna i każdą posypcie warstwą kruszonki*. Pieczcie w nagrzanym piekarniku do tzw. "suchego patyczka".

*Przykładowy przepis na kruszonkę:
# 50g margaryny
# 3 łyżki cukru
# 2 łyżki mąki pszennej

Wszystko rozetrzyjcie palcami do połączenia.

6.2.14

HAPPY TO BE BACK: Dekorowane babeczki czekoladowe

W końcu powrót do normalnego, spokojnego życia. Wokoło żadnych notatek, latających papierowych kul, pustych kubków po herbacie. NIC. Tylko względny spokój. Nawet nie wiecie jak się cieszę. Po niekończącej się liście semestralnych zaliczeń i wyjątkowo krótszej niż myślałem zimowej sesji, nareszcie mam okazję głęboko odetchnąć. I to tak naprawdę głęboko. Wyrzucić wszystkie stresy i całe to niezdrowe przejmowanie się i poczuć tę ogarniającą całe ciało ulgę. Prawdziwa rozkosz. No, przynajmniej do czasu egzaminów w poprawkowej (-.-'). Tak, bo tak. Podjąłem męską decyzję (co zdarza się niezwykle rzadko ;), że skoro aż tak lubię słodycze, to nie będę mną, jeśli nie zostawię sobie czegoś na deser. W tym roku wybrałem...chwila niepewności, maniakalne obgryzanie paznokci, co to takiego?co to takiego? werble, proszę o werble......TADAM! Wybrałem chemię. No coś takiego. Niesamowite. Ale żeby znowu to samo, zapytacie. Otóż dla odmiany fizyczna. Przecudownie. Ale co tam, raz się żyje. W oczekiwaniu na niechybne ścięcie, umilam sobie czas, jak to zwykle ja, piekąc i wciąż piekąc. Dzisiaj mam dla Was przepis, który chodził już za mną od tygodni (a to ci zbok jeden!). Miał być na wyjątkową okazję. Niestety, prawdziwa okazja została przesunięta w czasie, dlatego szybciutko zastępuję ją inną. A co ma się przepis zmarnować. Przedstawiam Wam babeczki w stylu POWRÓT W WIELKIM STYLU. yyyy, nie brzmi tak dobrze jak myślałem. Hmmm, to może coś w rodzaju ALE ZASKOCZENIE, MYŚLELIŚCIE, ŻE KONIEC Z BLOGIEM A TU PROSZĘ JAKI COMEBACK :D Ach... Prawda jest taka, że najlepiej pasuje tu chyba: chcę Wam wynagrodzić tę straszną posuchę z mojej strony jaka miała miejsce w zeszłym miesiącu. Sesja sesją, ale blog to moja pasja. I zdecydowanie większa połowa mnie uciekać chce w świat kreatywnego cukiernictwa. Jak to mówią Niemcy: zacząć jest łatwo, wytrwać jest sztuką. Dlatego chcę skończyć te studia, bo, bądź co bądź, to one inspirują mnie do ciągłego blogowania. Zostawiam Was z pysznymi zdjęciami i wracam do ściskania moich kotów. Zbyt długo śniły mi się po nocach, czas nadrobić zaległości :)


Składniki na 9 sztuk:                   175 stopni/ 25 minut
# 1 jajko
# 1/2 szklanki cukru
# 1/4 szklanki oleju
# 1/4 opakowania cukru wanilinowego (16g)
# 1 szklanka mąki pszennej
# 1 płaska łyżeczka sody
# 1 czubata łyżka gorzkiego kakao
# około 1/2 szklanki mleka
# 1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
# 40g mlecznej czekolady

Jajko utrzyjcie z cukrami, dolejcie olej i wszystko zmiksujcie. Następnie dodajcie składniki suche. Połączcie do uzyskania jednolitej masy. Na koniec zetrzyjcie czekoladę i dokładnie wmieszajcie.
Papilotki napełnijcie do 3/4 wysokości i pieczcie w nagrzanym piekarniku.

Krem:
# 200g półtłustego białego twarożku
# 100g białej czekolady
# pomarańczowy barwnik
# 3 łyżeczki słodkiej śmietanki (do kawy)

Twarożek zmielcie do uzyskania gładkiej masy, najlepiej trzykrotnie. Czekoladę rozpuście w kąpieli wodnej lub w mikrofalówce. Po ostudzeniu połączcie ją z twarogiem. Barwnik wymieszajcie ze śmietanką. Wmieszajcie w krem i całość nakładajcie na ostudzone babeczki.
PS. Można wykorzystać dodatkowo cukrowe perełki. Niby drobny detal, ale sprawia, że babeczki wyglądają szykowniej.