20.5.15

Pudding chlebowy (wg Pawła Małeckiego)

Spaceruję sobie ostatnio i jak to ja, zupełnym nieukradkiem przyglądam się swojemu własnemu odbiciu w witrynach mijanych sklepów. W szybach samochodów, wiatach przystankowych, ludzkich spojrzeniach. Przeglądam i przyglądam. Z zainteresowaniem szukając czegoś, co przyciąga wzrok. Jakiegoś detalu, który sprawia, że idąc, zwracam na siebie uwagę. Napisu na czole, wielkiej plamy po buraczkach na rozpiętej koszuli. A może mam coś na zębie?
Są różne rodzaje wzajemnie wymienianych spojrzeń. Są takie zwykłe, przelotne mrugnięcia spieszących się zazwyczaj przechodniów. Są pełne sztucznej ignorancji podszytej wyczuwalnym zainteresowaniem młodych i modnie gniewnych. Są takie, po których masz pewność, że ich właściciel jeszcze się obróci, by lepiej się przyjrzeć i cię zapamiętać. Dla równowagi są i te pełne pogardy i zażenowania, którymi częstują mnie zwykle trzy grupy społeczne: stare dewotki, bezwłose jednostki z gatunku chadzających stadnie z lśniącym orężem u boku oraz ich farbowane na czarno lub pożółkło (bo blondem tego nazwać nie można niestety) samiczki z papierosem w ustach i bobasem pod pachą. Bywa, że nasze spotkania nie ograniczają się li tylko do wrażeń wizualnych - gdy łapię zasięg, mam też okazję odbioru audio. Pakiet w full HD. Takie drobne przyjemności za półdarmo. Uroczo. Czasami mnie to rusza, czasem wzrusza, najczęściej spływa jak po kaczce. Czasami mnie to onieśmiela, czasem rozbawia, ale zazwyczaj dodaje szczypty tego, co sprawia, że od tej chwili spoglądam na dzień z zupełnie innej perspektywy - pewności siebie. Bezcenne.
Podczas mojej przygody z teatrem odkryłem, że niesamowitą przyjemność sprawia mi ludzka atencja. Bycie na scenie, w świetle reflektorów, na widoku. Wszyscy patrzą a ty po prostu jesteś. Odkryty. Jak obraz w muzeum. I tak mi zostało. Ten mój wewnętrzny głód spojrzeń. Każdy chce być zauważany. Marzymy o aprobacie, poklasku, o zaistnieniu w świadomości ogółu chociaż przez te głupie pięć minut. By od zakamarkowych szeptów było o nas głośno. Jedyną rzeczą gorszą od bycia obgadywanym jest bycie nieobgadywanym w ogóle. I nie mówcie mi, że jest inaczej. Wszyscy jesteśmy próżni. Ludzie uwielbiają być w centrum uwagi. Jasne, wszystko ma swoje granice, ale nie uważajmy się za jakichś celebrytów. Ucieczka przed paparazzi raczej nikomu z nas nie grozi. Chodzi o wizerunek. Spojrzenie komplement. Docenienie tego wysiłku, jakiego każdego ranka doświadczamy w kontakcie z dwudrzwiową z płyty pilśniowej. Szafą płaczu. Życie to pasmo nieustannego bycia poddawanym ocenie. I mimo, że nie obchodzi mnie, co przypadkowi ludzie pomyślą lub powiedzą, podświadomie chcę, by pomyśleli lub powiedzieli cokolwiek, bo wiem, że będzie to chyba najbardziej szczery odzew jakim ktokolwiek może mnie uraczyć. Skromny to ja bywam rzadko. Miłe słowo od mam czy babci nie wystarczy - dla nich zawsze jesteśmy najpiękniejsi; nawet wtedy, gdy włóczymy się w wyciągniętym swetrze i przetartych jeansach po domu z miną co najmniej wczorajszą. W kontakcie z powiewem ludzkiej zazdrości zawsze plasować się będziemy na neutralnym poziomie dobrze wyglądasz. Harpie. Dobrze to ja mogę wyglądać, gdy mam zły dzień. Ma być wyrazisty, konkretny i wydobywający się głęboko z przepony pomruk okraszony gestem lubię to! Spójrzmy prawdzie w oczy, przejść niezauważonym w tłumie to jak popełnić jakiś podstawowy błąd. Najlepiej wie to sama Gaga, która od zawsze powtarza: I don't wanna be normal. I am terrified of being average. W punkt, siostro! Nie zastanawiajcie się zatem czy to wszystko nie brzmi przesadnie powierzchownie, choć przyznam, że możecie mieć rację. Liczy się wnętrze, mówią. Zgadzam się, naprawdę. Ale prezentu opakowanego w szary makulaturowy papier raczej nikt w pierwszej kolejności nie odpakuje.  Kupa mięci: Everything is a statement. Especially the outside. Can you speak with your clothes?


No dobrze, ale zebraliśmy się tu dzisiaj z zupełnie innego powodu. Mianowicie przyciągnęło Was tu nie co innego jak mój czerwony garnuszek wypełniony czymś smakowitym. Pudding chlebowy. Nic dodać, nic ująć. Brzmi wystarczająco intrygująco a smakuje to już zupełnie niecodziennie. Jedzcie, bo dobre. Uwielbiam takie niespodzianki. Polecam koniecznie.

Składniki:                                              175 stopni/ 35 minut
(porcja dla czterech osób)
# ok 150g słodkiego pieczywa (chleb tostowy, chałka, rogale maślane lub bułki mleczne - mogą być czerstwe)
# 300 ml mleka
# 3 żółtka
# opakowanie cukru wanilinowego (8g)
# 5 płaskich łyżek cukru
# mała garść rodzynek lub żurawiny
# masło lub margaryna do posmarowania pieczywa
# wrzątek lub rum

Pieczywo pokrójcie w grubsze kromki, posmarujcie masłem z obu stron. Rodzynki zalejcie wrzątkiem lub alkoholem i odstawcie do napęcznienia. Do garnka wlejcie mleko, dodajcie żółtka, cukier wanilinowy oraz zwykły cukier. Podgrzejcie na małym ogniu, ubijając trzepaczką do momentu, aż płyn lekko zgęstnieje (nie doprowadzamy do zagotowania). Dno naczynia żaroodpornego lub niewielkiego żeliwnego garnuszka wyłóżcie połową przygotowanego pieczywa, na to wylejcie część masy mleczno-jajecznej i posypcie połową namoczonych rodzynek. W ten sam sposób postępujcie z drugą warstwę. Pudding pieczcie w nagrzanym piekarniku aż się zarumieni. Podawajcie do razu!

9.5.15

Ciasto z kuskusem i powidłami

Wierzycie w miłość od pierwszego wejrzenia? Cóż, ja nie. To zbyt banalne. A poza tym szacunek do własnej osoby i te gorsze doświadczenia na polu bitwy po prostu automatycznie zabraniają sercu na takie szybkie akcje - nie można przecież oddawać się tak w ciemno byle komu. Pierwsze razy bywają zdradliwe, a ja jako osoba oceniająca wszystko i wszystkich w mgnieniu oka, prawdę Wam powiem! Wierzcie lub nie, nie raz takie podejście okazało się totalnym błędem, który trzeba było leczyć słonymi łzami i podwójną porcją lodów waniliowych z popcornową kruszonką. Każdemu się zdarza. Dla odmiany natomiast nie wierzę w przypadki. Wszystko ma znaczenie. I mimo, iż najbardziej w ludziach pociągają mnie ich oczy, to czyste szaleństwo na ich punkcie zaczyna się u mnie dopiero po trzecim wejrzeniu.
I to nie takim byle jakim, całkiem zwykłym, dwusekundowym, pustym rzutem lecz intensywnym i pełnym nadziei jak w twórczości Gardella. Musi zaiskrzyć. A jak ktoś wtedy podejdzie, cytując klasyka, serce suche jak pergamin w książkach, które tak często przeglądam okazuje się być tym, dzięki czemu płonę jak czarownica na stosie. Fire meet gasoline.

Wiecie, ostatnimi czasy jakoś tak rzadziej narzekam na bolący bardziej niż odleżyny spokój i starczą stagnację. Nie wyleguję się nadmiernie na materacu, rozmyślając nad tym czy pingwiny mają kolana i dlaczego UFO atakuje tylko i wyłącznie Amerykę :) Sporo się przez ostatni miesiąc zdarzyło. Nie macie o tym pojęcia (w większości), gdyż co tu dużo mówić - do klawiatury było za daleko. I mimo zjawiskowych wypieków wielkanocnych, świetnych urodzin, długaśnego pobytu w domu, mnóstwa koncertów, chwilowego powrotu do mojego ukochanego Krakowa etc. wena nie atakowała mnie w swoim drapieżnym stylu jak to zwykle bywa, gdy właśnie coś się dzieje. Poza tym niecierpliwie czekałem na nowego smartfona i w ogóle wszystko tylko nie blog. A teraz w dodatku mi odbija, więc nie mogę się skupić nawet na myciu zębów :) Stwierdziłem jednak w końcu, że czas się odezwać. Nie możecie przecież w nieskończoność przeglądać archiwum, pfff. Nawet najbardziej gorliwym szybciutko się to znudzi i przeskoczą na bezużyteczną :) Zatem zwolennicy zdrowego żywienia i wielbicielki wszystkiego, co fioletowe, odświeżajcie strony. Nadchodzi kuskus jakiego jeszcze nie znaliście!!


Ciasto to chodziło mi po głowie już dawno temu. Ale jak to zwykle ze mną bywa, wszystko odkrywam na nowo po czasie. Pamiętam szał na kaszę jaglaną i fikuśne produkcje z kuskusem w roli głównej. Nie dałem się jednak wtedy temu, że tak to nazwę, kulinarnemu trendowi. Mam swój styl i dobrze wiem, co i kiedy najlepiej do mnie pasuje i mnie wyraża. Przepis jednak okazał się na tyle studencki, że nie było zmiłuj. Musiałem Wam go w końcu opchnąć. Tu i teraz. Wbrew pozorom wcale nie jest mdłe ani zakalcowate. Wyczuwalny posmak kuskusa nie psuje wypieku, ponieważ sok z cytryny i owocowe powidła dodają mu tego ciekawego charakteru i wilgotności placka drożdżowego. Porcja wyszła stosunkowo niewielka, zatem przy moim apetycie i wianuszku miłych buź do obdarowania kawałkiem starczy najwyżej do jutrzejszego popołudnia. Cieszę się, że jestem z powrotem. Inspirujecie!

Bazowałem na przepisie znalezionym o tutaj.

Składniki:                                   160 stopni/ 35 minut
# 3/4 szklanki kaszy kuskus
# 1/2 szklanki gorącego mleka
# 3 łyżki wrzątku
# nieco ponad 1/2 szklanki cukru
# 1 1/4 szklanki mąki pszennej
# 2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia
# szczypta soli
# 2 jajka
# sok z 1 cytryny
# mniej niż 1/2 szklanki oleju
# mały słoiczek powideł śliwkowych (ok.100g) lub 250g świeżych owoców*

Do dużej miski wsypcie kuskus i zalejcie go gorącym mlekiem z wodą, zostawcie do napęcznienia (ok. 10 minut). Po tym czasie wymieszajcie kaszę z cukrem, a następnie zmiksujcie z jajkami i sokiem z cytryny. Potem dodajcie mąkę, proszek do pieczenia i sól. Powtórnie zmiksujcie, a na koniec wlejcie olej.  Całość energicznie wymieszajcie łyżką. 

Do foremki 14x21 cm (równie dobrze możecie użyć keksówki) wyłożonej papierem do pieczenia przełóżcie połowę masy, przykryjcie połową zawartości słoiczka z dżemem (lub posypcie połową owoców) a następnie wyłóżcie resztą masy. Wierzch przykryjcie pozostałą ilością dżemu (resztą owoców). Włóżcie do rozgrzanego piekarnika i pieczcie aż do momentu "suchego patyczka".

*możecie użyć porzeczek, jagód, malin czy innych owoców leśnych. Najlepiej jak będą lekko kwaskowate, co fajnie połączy się z cytrynową nutą.