9.7.15

Truskawki zapiekane w koglu moglu

Follow my blog with Bloglovin

Lato kojarzy mi się z kolorem czerwonym. Czerwone są truskawki i porzeczki w ogródkowym zagajniku, soczyście dojrzałe arbuzy, płomienne zachody słońca, kuszące metki na przecenach, koncertowe opaski czy wieczory spędzone w gronie najbliższych przy ognisku. Kwintesencja okresu, kiedy bardziej lub mniej szczodrze dajemy sobie odpocząć. Bez pośpiechu wstawać z łóżka, sączyć mrożoną herbatę, zatracać się w fabule tytułów, które czekały na nas cały rok, jeździć na rowerze z tańczącymi na wietrze włosami... Na wszystko jest czas. Przyszło lato. Przyszedł więc moment i na to, by zagościł w mojej kuchni przepis, o którym o tej porze roku mówią wszyscy. Niezwykle prosty w przygotowaniu, przyjemnie słodki i w sam raz na raz - czy potrzeba więcej argumentów, by zaliczyć go do klasyki letnich deserów???


W sezonowych owocach uwielbiam to właśnie, że są sezonowe. Znaczy, że przez większość roku musimy czekać, tęsknić i rozpływać się na samą myśl o świeżych i pachnących egzemplarzach lądujących w naszych buziach w wersji saute lub w postaci smakowitych deserów. I mimo, że z truskawek robiłem już chyba wszystko, nie mam ich dość, bo zawsze przychodzi pomysł na coś nowego. Koktajle jogurtowe, orzeźwiające smoothie, biszkopty z galaretką, kruche babeczki, z makaronem i śmietaną, dżemy, pierogi... Słowem, sposobów bez końca. Skorzystajcie zatem z tego, że jeszcze przez kilka tygodni dostać można te owoce po okazyjnej cenie i zafundujcie sobie deser, który Wasze babcie zapewne same pamiętają z czasów dzieciństwa.

Składniki (na 3 porcje):            175 stopni/ 12 minut
# duża garść truskawek
# 2 żółtka
# 2 łyżki brązowego cukru (może być też biały kryształ)

Do naczynek żaroodpornych, kokilek lub foremek babeczkowych powkładajcie umyte i pozbawione szypułek truskawki.
W misce utrzyjcie żółtka z cukrem na puszystą, jasnożółtą masę. Następnie równomiernie rozdzielcie ją do foremek. Włóżcie do nagrzanego piekarnika i pieczcie do przyrumienienia. Podawajcie na ciepło!

8.7.15

Słodkości wieczorową porą czyli francuskie tosty Nigelli

Nie należę do osób, które podjadają w nocy. Kiedy za oknami ciemno i słychać jedynie złowrogi szelest skrzydeł latających nietoperzy, ja smacznie śpię i śnię o karierze na Broadway-u, podbijaniu świata swoim geniuszem, szalonych miłościach, białych rumakach i nieokrzesanych ogierach, wszystko obsypując toną brokatu i kociej sierści. Jest cudnie! Nigella niestety zamiast nocą spalać leniwie kalorie i kreować nowe receptury, zagląda do swojej wielkiej lodówki, w której zawsze znajduje jakieś resztki. Ta to ma zdrowie! Kanapki z pieczenią i majonezem, kawałek czekoladowego ciasta, naleśniki z konfiturą i bitą śmietaną, soczewica na ostro... Kobieto, gdzie ty chowasz te kilogramy?!?! No w sumie to pytanie retoryczne, bo wszystko widać pod obcisłą bluzeczką w kolorze fuksji. Sorry, kochanie. Przed kamerą nic się nie ukryje. Ale prawda jest taka, że w tym cały jej urok. Nigella jest dla mnie uosobieniem włoskiej gospodyni. I szacunek dla niej za to, że nie stara się upiększać, uszczuplać, wręcz uplastyczniać w celu zdobycia aprobaty wymagającego pokolenia fit. Jest sobą i nie ukrywa tego, że lubi zjeść. Ja też kocham dobre jedzenie, jednak ku mojej uciesze większą część roku spędzam na studenckim budżecie, zatem co mi się w wakacje przytyje, to w ciągu roku się straci. Nigella należy do moich ulubionych kreatorów smaku. Ponieważ są wakacje, to w telewizorni puszczają same powtórki. Jest też na antenie jej apetyczny program Nigella Ekspresowo. Ślepimy zatem z mamuśką jak te zahipnotyzowane żyrafy w cyrku i ulegamy czarowi jej kojącego jak balsam z aloe vera głosu. Chciałbym kiedyś wpaść do niej, ot tak, z niezapowiedzianą wizytą. Ciekawe czym by mnie zaskoczyła? Tak czy owak, wczoraj postanowiliśmy przygotować z mamą jej wersję francuskich tostów. Wyszły obłędne!



Składniki (2 porcje):
# 2 jajka
# 5 łyżek mleka
# 3 łyżki ekstraktu waniliowego
# 4 kromki chleba tostowego (najlepiej lekko czerstwy)

Dodatkowo:
# drobny cukier do obtoczenia
# 2 łyżki masła
# 3 łyżki oleju roślinnego

W płaskim naczyniu rozkłóćcie jajka, dodajcie mleko i ekstrakt. Wymieszajcie wszystko. Każdą kromkę chleba przekrójcie po skosie na dwa trójkąty a następnie zanurzcie w masie mleczno-jajecznej po minucie z każdej strony. Czerstwe pieczywo szybciej wchłania płyn, ale jeśli macie świeży, to przecież żaden problem. Na patelni rozgrzejcie tłuszcz (dodatek oleju roślinnego sprawi, że masło nie będzie się paliło, za to doda pysznego posmaku). Nasączone kromki kładźcie na patelni, smażąc je na małym ogniu na złotobrązowy kolor. Gotowe tosty obtoczcie z każdej strony w cukrze.

By dodać kolejne kilo kalorii, słodkie kromki polecamy razem z Nigellą polać domowej roboty truskawkowym sosem:
# spora garść truskawek
# 2 łyżeczki cukru pudru

Umyte i pozbawione szypułek owoce wrzućcie do blendera i zmiksujcie z cukrem pudrem. Polejcie ciepłe tosty. Et voila! Pyszności w sam raz dla gości. Smacznego!

22.6.15

W proch się obróci (There will be ashes)

Jak to się stało, że po tak płomiennym uczuciu zostały już tylko zgliszcza? Puste nic. Enigma. I nikogo w promieniu tysiąca kilometrów. A ja w pośrodku tej pustelni, klęcząc bezsilnie, wpatruję się ślepo w otaczającą mnie gęstą mgłę. Ostrzegał, nie idź za głosem serca. To głupi narząd a gdy się uprze, to głuchnie. Nie słucha nikogo. Lecz teraz głuchy pozostaje tylko dźwięk jego bicia wydobywający się z małej drewnianej szkatułki, którą przykrywa świeżo zagrabiona ziemia. Nie dasz sobie z nim rady, przestrzegał. I miał rację. Chyba nigdy się nie nauczę, dochodzę do wniosku, sięgając po metalową łopatkę czarnymi od ziemi palcami. Za każdym razem, gdy pozwalam sobie na odrobinę spontaniczności, szczyptę szaleństwa motywowaną romantycznością duszy, kończę, rozdrapując zardzewiałym nożem zaschnięty strup po kuli, która po raz kolejny już przebiła mnie na wylot. Chyba mam za dobre zdanie o ludziach. Bezwarunkowo wierzę w ich dobre intencje, ale gdy tylko zamknę na moment oczy, kończę z pistoletem wycelowanym w moją stronę. To boli, przyznaję w myślach. Na pocieszenie dodam tylko, że z czasem ból staje się nie tyle słabszy, co szybciej udaje mi się nad nim zapanować. Sztuka zwana doświadczeniem. Wcale nie łatwo jest nic nie czuć. Po tak emocjonującej grze indywidualnej wrócić bez szwanku do świata pozorów. Miłość wytrąca z równowagi. A gdy nawet na tak zwaną miłość za wcześnie, to samo oczarowanie drugą osobą powoduje popadnięcie w pewien rodzaj obłędu, czyniąc z nas wariatów, bandę psycho świrów, którzy topiąc się w odmętach fascynacji, samolubnie nie wołają o pomoc... paradoksalnie, byle tylko poczuć przyspieszone bicie serca świadczące o tym, że jednak się żyje. Desperackie pragnienie uczucia tak żywego, że aż wewnętrznie wykańczającego. Podobno ból związany z uczuciem pragnienia na pustyni jest wiele razy gorszy od porządnego kaca. O ile bardziej daje się odczuć ten, spowodowany zawodem związanym z drugą osobą... Myślałem, że tym razem będzie inaczej, że okaże się tym...hmm... jedynym? przeznaczonym? aż po grób? Cóż za farmazony. Tylko głupcy dają się tak łatwo ponieść emocjom. Hipokryta. Najchętniej zniknąłbym teraz na miesiąc. Albo na rok. A w swojej nędzy, w czasie pomiędzy zmienił fryzurę, kupił wiewiórkę, przeszczepił serce.
Dlaczego to mi jest z tego powodu niedobrze? Miłość jest samolubna. To ja za tobą tęsknię, to ja chciałbym się z tobą zobaczyć, to ja chciałem ci zrobić niespodziankę. Myślałem tylko o jednym. I o jednym. Gotów poświęcić wszystko, by zdobyć wiele więcej. Bo przecież któż mógłby cię pokochać bardziej... Cóż, tym razem na tej transakcji raczej nie zyskałem. Kieszenie wypchane kamieniami w kształcie twojej twarzy i zapach przegrzanego rzutnika, na którym kiedyś wyświetlalibyśmy nasze zdjęcia. To wszystko. Wtedy symbole oddania, teraz jawią się jako błagalna ofiara na ołtarzu z prośbą o rozum. Czy można tęsknić za czymś czego jeszcze nie było? Mieć w głowie wspomnienia chwil, które jeszcze nie nadeszły?  Świadomie się ubezwłasnowolnić tylko z powodu jednego uśmiechu? Czy w końcu, ileż razy można sobą tak bardzo pogardzać, by bez mrugnięcia okiem odrzucać raz za razem wyznawane przez siebie cnoty. Zgaduję, że nieskończenie wiele. W proch się obróci. I wywróżyła. Przysięgam, kiedyś zamachnę się zamaszyście i strącę tę jej głupią kulę ze stolika tak, że zamieni się w drobny mak. Ku pokrzepieniu jednak sięgam po homerycki wywar z dzbanecznika. Bo trzeba umieć z twarzą powstać z martwych. Strzepać energicznie kurz i resztki serca noszonego na ramieniu przez tak długo i spojrzeć prawdzie prosto w oczy. Mam nadzieję, że kolejne jabłko wyciągane z koszyka fortuny nie okaże się robaczywe.

20.5.15

Pudding chlebowy (wg Pawła Małeckiego)

Spaceruję sobie ostatnio i jak to ja, zupełnym nieukradkiem przyglądam się swojemu własnemu odbiciu w witrynach mijanych sklepów. W szybach samochodów, wiatach przystankowych, ludzkich spojrzeniach. Przeglądam i przyglądam. Z zainteresowaniem szukając czegoś, co przyciąga wzrok. Jakiegoś detalu, który sprawia, że idąc, zwracam na siebie uwagę. Napisu na czole, wielkiej plamy po buraczkach na rozpiętej koszuli. A może mam coś na zębie?
Są różne rodzaje wzajemnie wymienianych spojrzeń. Są takie zwykłe, przelotne mrugnięcia spieszących się zazwyczaj przechodniów. Są pełne sztucznej ignorancji podszytej wyczuwalnym zainteresowaniem młodych i modnie gniewnych. Są takie, po których masz pewność, że ich właściciel jeszcze się obróci, by lepiej się przyjrzeć i cię zapamiętać. Dla równowagi są i te pełne pogardy i zażenowania, którymi częstują mnie zwykle trzy grupy społeczne: stare dewotki, bezwłose jednostki z gatunku chadzających stadnie z lśniącym orężem u boku oraz ich farbowane na czarno lub pożółkło (bo blondem tego nazwać nie można niestety) samiczki z papierosem w ustach i bobasem pod pachą. Bywa, że nasze spotkania nie ograniczają się li tylko do wrażeń wizualnych - gdy łapię zasięg, mam też okazję odbioru audio. Pakiet w full HD. Takie drobne przyjemności za półdarmo. Uroczo. Czasami mnie to rusza, czasem wzrusza, najczęściej spływa jak po kaczce. Czasami mnie to onieśmiela, czasem rozbawia, ale zazwyczaj dodaje szczypty tego, co sprawia, że od tej chwili spoglądam na dzień z zupełnie innej perspektywy - pewności siebie. Bezcenne.
Podczas mojej przygody z teatrem odkryłem, że niesamowitą przyjemność sprawia mi ludzka atencja. Bycie na scenie, w świetle reflektorów, na widoku. Wszyscy patrzą a ty po prostu jesteś. Odkryty. Jak obraz w muzeum. I tak mi zostało. Ten mój wewnętrzny głód spojrzeń. Każdy chce być zauważany. Marzymy o aprobacie, poklasku, o zaistnieniu w świadomości ogółu chociaż przez te głupie pięć minut. By od zakamarkowych szeptów było o nas głośno. Jedyną rzeczą gorszą od bycia obgadywanym jest bycie nieobgadywanym w ogóle. I nie mówcie mi, że jest inaczej. Wszyscy jesteśmy próżni. Ludzie uwielbiają być w centrum uwagi. Jasne, wszystko ma swoje granice, ale nie uważajmy się za jakichś celebrytów. Ucieczka przed paparazzi raczej nikomu z nas nie grozi. Chodzi o wizerunek. Spojrzenie komplement. Docenienie tego wysiłku, jakiego każdego ranka doświadczamy w kontakcie z dwudrzwiową z płyty pilśniowej. Szafą płaczu. Życie to pasmo nieustannego bycia poddawanym ocenie. I mimo, że nie obchodzi mnie, co przypadkowi ludzie pomyślą lub powiedzą, podświadomie chcę, by pomyśleli lub powiedzieli cokolwiek, bo wiem, że będzie to chyba najbardziej szczery odzew jakim ktokolwiek może mnie uraczyć. Skromny to ja bywam rzadko. Miłe słowo od mam czy babci nie wystarczy - dla nich zawsze jesteśmy najpiękniejsi; nawet wtedy, gdy włóczymy się w wyciągniętym swetrze i przetartych jeansach po domu z miną co najmniej wczorajszą. W kontakcie z powiewem ludzkiej zazdrości zawsze plasować się będziemy na neutralnym poziomie dobrze wyglądasz. Harpie. Dobrze to ja mogę wyglądać, gdy mam zły dzień. Ma być wyrazisty, konkretny i wydobywający się głęboko z przepony pomruk okraszony gestem lubię to! Spójrzmy prawdzie w oczy, przejść niezauważonym w tłumie to jak popełnić jakiś podstawowy błąd. Najlepiej wie to sama Gaga, która od zawsze powtarza: I don't wanna be normal. I am terrified of being average. W punkt, siostro! Nie zastanawiajcie się zatem czy to wszystko nie brzmi przesadnie powierzchownie, choć przyznam, że możecie mieć rację. Liczy się wnętrze, mówią. Zgadzam się, naprawdę. Ale prezentu opakowanego w szary makulaturowy papier raczej nikt w pierwszej kolejności nie odpakuje.  Kupa mięci: Everything is a statement. Especially the outside. Can you speak with your clothes?


No dobrze, ale zebraliśmy się tu dzisiaj z zupełnie innego powodu. Mianowicie przyciągnęło Was tu nie co innego jak mój czerwony garnuszek wypełniony czymś smakowitym. Pudding chlebowy. Nic dodać, nic ująć. Brzmi wystarczająco intrygująco a smakuje to już zupełnie niecodziennie. Jedzcie, bo dobre. Uwielbiam takie niespodzianki. Polecam koniecznie.

Składniki:                                              175 stopni/ 35 minut
(porcja dla czterech osób)
# ok 150g słodkiego pieczywa (chleb tostowy, chałka, rogale maślane lub bułki mleczne - mogą być czerstwe)
# 300 ml mleka
# 3 żółtka
# opakowanie cukru wanilinowego (8g)
# 5 płaskich łyżek cukru
# mała garść rodzynek lub żurawiny
# masło lub margaryna do posmarowania pieczywa
# wrzątek lub rum

Pieczywo pokrójcie w grubsze kromki, posmarujcie masłem z obu stron. Rodzynki zalejcie wrzątkiem lub alkoholem i odstawcie do napęcznienia. Do garnka wlejcie mleko, dodajcie żółtka, cukier wanilinowy oraz zwykły cukier. Podgrzejcie na małym ogniu, ubijając trzepaczką do momentu, aż płyn lekko zgęstnieje (nie doprowadzamy do zagotowania). Dno naczynia żaroodpornego lub niewielkiego żeliwnego garnuszka wyłóżcie połową przygotowanego pieczywa, na to wylejcie część masy mleczno-jajecznej i posypcie połową namoczonych rodzynek. W ten sam sposób postępujcie z drugą warstwę. Pudding pieczcie w nagrzanym piekarniku aż się zarumieni. Podawajcie do razu!

9.5.15

Ciasto z kuskusem i powidłami

Wierzycie w miłość od pierwszego wejrzenia? Cóż, ja nie. To zbyt banalne. A poza tym szacunek do własnej osoby i te gorsze doświadczenia na polu bitwy po prostu automatycznie zabraniają sercu na takie szybkie akcje - nie można przecież oddawać się tak w ciemno byle komu. Pierwsze razy bywają zdradliwe, a ja jako osoba oceniająca wszystko i wszystkich w mgnieniu oka, prawdę Wam powiem! Wierzcie lub nie, nie raz takie podejście okazało się totalnym błędem, który trzeba było leczyć słonymi łzami i podwójną porcją lodów waniliowych z popcornową kruszonką. Każdemu się zdarza. Dla odmiany natomiast nie wierzę w przypadki. Wszystko ma znaczenie. I mimo, iż najbardziej w ludziach pociągają mnie ich oczy, to czyste szaleństwo na ich punkcie zaczyna się u mnie dopiero po trzecim wejrzeniu.
I to nie takim byle jakim, całkiem zwykłym, dwusekundowym, pustym rzutem lecz intensywnym i pełnym nadziei jak w twórczości Gardella. Musi zaiskrzyć. A jak ktoś wtedy podejdzie, cytując klasyka, serce suche jak pergamin w książkach, które tak często przeglądam okazuje się być tym, dzięki czemu płonę jak czarownica na stosie. Fire meet gasoline.

Wiecie, ostatnimi czasy jakoś tak rzadziej narzekam na bolący bardziej niż odleżyny spokój i starczą stagnację. Nie wyleguję się nadmiernie na materacu, rozmyślając nad tym czy pingwiny mają kolana i dlaczego UFO atakuje tylko i wyłącznie Amerykę :) Sporo się przez ostatni miesiąc zdarzyło. Nie macie o tym pojęcia (w większości), gdyż co tu dużo mówić - do klawiatury było za daleko. I mimo zjawiskowych wypieków wielkanocnych, świetnych urodzin, długaśnego pobytu w domu, mnóstwa koncertów, chwilowego powrotu do mojego ukochanego Krakowa etc. wena nie atakowała mnie w swoim drapieżnym stylu jak to zwykle bywa, gdy właśnie coś się dzieje. Poza tym niecierpliwie czekałem na nowego smartfona i w ogóle wszystko tylko nie blog. A teraz w dodatku mi odbija, więc nie mogę się skupić nawet na myciu zębów :) Stwierdziłem jednak w końcu, że czas się odezwać. Nie możecie przecież w nieskończoność przeglądać archiwum, pfff. Nawet najbardziej gorliwym szybciutko się to znudzi i przeskoczą na bezużyteczną :) Zatem zwolennicy zdrowego żywienia i wielbicielki wszystkiego, co fioletowe, odświeżajcie strony. Nadchodzi kuskus jakiego jeszcze nie znaliście!!


Ciasto to chodziło mi po głowie już dawno temu. Ale jak to zwykle ze mną bywa, wszystko odkrywam na nowo po czasie. Pamiętam szał na kaszę jaglaną i fikuśne produkcje z kuskusem w roli głównej. Nie dałem się jednak wtedy temu, że tak to nazwę, kulinarnemu trendowi. Mam swój styl i dobrze wiem, co i kiedy najlepiej do mnie pasuje i mnie wyraża. Przepis jednak okazał się na tyle studencki, że nie było zmiłuj. Musiałem Wam go w końcu opchnąć. Tu i teraz. Wbrew pozorom wcale nie jest mdłe ani zakalcowate. Wyczuwalny posmak kuskusa nie psuje wypieku, ponieważ sok z cytryny i owocowe powidła dodają mu tego ciekawego charakteru i wilgotności placka drożdżowego. Porcja wyszła stosunkowo niewielka, zatem przy moim apetycie i wianuszku miłych buź do obdarowania kawałkiem starczy najwyżej do jutrzejszego popołudnia. Cieszę się, że jestem z powrotem. Inspirujecie!

Bazowałem na przepisie znalezionym o tutaj.

Składniki:                                   160 stopni/ 35 minut
# 3/4 szklanki kaszy kuskus
# 1/2 szklanki gorącego mleka
# 3 łyżki wrzątku
# nieco ponad 1/2 szklanki cukru
# 1 1/4 szklanki mąki pszennej
# 2 płaskie łyżeczki proszku do pieczenia
# szczypta soli
# 2 jajka
# sok z 1 cytryny
# mniej niż 1/2 szklanki oleju
# mały słoiczek powideł śliwkowych (ok.100g) lub 250g świeżych owoców*

Do dużej miski wsypcie kuskus i zalejcie go gorącym mlekiem z wodą, zostawcie do napęcznienia (ok. 10 minut). Po tym czasie wymieszajcie kaszę z cukrem, a następnie zmiksujcie z jajkami i sokiem z cytryny. Potem dodajcie mąkę, proszek do pieczenia i sól. Powtórnie zmiksujcie, a na koniec wlejcie olej.  Całość energicznie wymieszajcie łyżką. 

Do foremki 14x21 cm (równie dobrze możecie użyć keksówki) wyłożonej papierem do pieczenia przełóżcie połowę masy, przykryjcie połową zawartości słoiczka z dżemem (lub posypcie połową owoców) a następnie wyłóżcie resztą masy. Wierzch przykryjcie pozostałą ilością dżemu (resztą owoców). Włóżcie do rozgrzanego piekarnika i pieczcie aż do momentu "suchego patyczka".

*możecie użyć porzeczek, jagód, malin czy innych owoców leśnych. Najlepiej jak będą lekko kwaskowate, co fajnie połączy się z cytrynową nutą.

29.3.15

Babeczka na mały głód i wielkie smuty

Wiecie, co Wam powiem, coraz bardziej podoba mi się w Łodzi. Mieszkając tu już prawie miesiąc, przyzwyczaiłem oko do obskurnego widoku za oknem, do hałasu przejeżdżających tramwajów, niezbyt stylowych zasłonek pod natryskiem i do tego, że ludzie tu są strasznie smutni i zaściankowi. Na pasach światło zmienia się szybko, po wodzie z kranu mnie nie wypryszcza, loki się kręcą. Na zakupach oszczędzam, zdrowo gotuję a Metro rozdają tylko raz w tygodniu. Przeszczep udany. Czuję się tu coraz bardziej jak w przydomowym schronie. Sucho i jest na czym spać. Plusik! Oczywiście nic nie zastąpi mi Krakowa <chlip, chlip>, ale stwierdziłem, że stać mnie na mały kredyt zaufania dla tego nieodkrytego miasta jednej ulicy. Jak na razie więc nie narzekam na nudę. Wszędzie staram się docierać pieszo. Zawsze uważałem to za lepszą formę poznawania betonowych miast, tych labiryntów ulic i ciemnych zakamarków. A poza tym przyszła wiosna, więc dobry spacer przynajmniej raz w tygodniu to podstawa. Na uczelni się dzieje, zatem na pełną relaksację mam jedynie kilkadziesiąt godzin jakie zostają mi podczas weekendu. Najbardziej doceniam soboty. Wstaję wtedy z samego rana i przełykając owsiankę, knuję chytry plan wyciśnięcia wszystkich trzech cytryn, jakie Bóg położył mi przed nosem. Tak więc pomiędzy szalonymi przygodami z PKP, głośnym siorbaniem czekoladowego shake'a pod Pałacem Kultury i nocnymi wędrówkami po neonowej stolicy, zdarza mi się od czasu do czasu zabłądzić bardziej lokalnie i trafić na naprawdę dobry towar. I nie mam tu na myśli porządnej porcji wróżb od przydworcowej cyganki ani radosnego dilowania amsterdamskim trawskiem, ale wyśmienitego sortu używane szmatki. O, tak! Klaszczmy razem :) Nie uwierzycie, ale Łódź okazała się istnym zagłębiem second handów. Nie-bo! Chociaż w sumie, nie powinno mnie to dziwić. Wszak (podobno) Łódź kreuje. Co prawda, ciekawie ubranych ludzi znaleźć można tutaj równie często, co czterolistne koniczyny, ale czekać warto. Już niedługo Tydzień Mody, więc wierzę w zalew konkurencji. Jak na razie z przyjemnością uzupełniam wiosenne luki w moich zbiorach i przyznam, że jest dobrze. Warto czekać na słoneczniejsze dni. Będzie kreatywnie, będzie i wyzwalająco. Liczę, że po Wielkanocy nikt już nawet nie pomyśli o grubszych kurtkach a kozaki wciśnięte będą w najgłębszy kąt szafy. Wytrzymamy, jeszcze tylko tydzień. Chcica ściga przeogromna, ale tutejszy chłodny wiatr wystarczająco odstrasza. Mam już po dziurki w nosie tej zimowej monotonii. Chcę barwy, chcę rozpięte zamki, chcę kapelusze. Obudzić te hordy zombie z szarego letargu. Ma się dziać i już!


Ach, na ten moment jednak  nie pozostaje mi nic innego jak maniakalne spoglądanie na termometr za oknem i wróżenie z lotu jaskółek. I to tęskne wzdychanie. Jak tu znaleźć czas na wypieki? Dzięki Bogu, święta tuż tuż, odbiję sobie, zobaczycie. Jak zawsze motywujecie mnie do wypróbowywania nowych przepisów, tak więc siedzę i myślę, czym Was tu zaskoczyć tym razem. Jak wrócę do domu, to będzie BANG. Oczekujcie z niecierpliwością. A jak na razie..Hmmmm. Taką tycią babeczkę zajadam sobie w to dzisiejsze, niedzielne popołudnie, kęsując pomiędzy przymusem pisania sprawka a przeglądaniem najnowszego K MAG-u. Za oknem chmury, w uchu Shura a w serduszku mimi-zawód. Okazało się, że za późno ogarnąłem tegoroczną edycję Spring Break Festival w Poznaniu i zamiast prezentu urodzinowego w postaci koncert Y&Y, będą lody, popcorn i powtórki Seksu w Wielkim Mieście. Jacyś chętni?

Składniki:
# 3 łyżki mąki pszennej
# 3 łyżki cukru
# 3 łyżki mleka
# 3 łyżki oleju
# 1 jajko
# 1/2 płaskiej łyżeczki proszku do pieczenia
# 3 łyżki budyniu w proszku o smaku krówki (Dr Oetker)

Suche składniki odmierzcie do salaterki, wbijcie jajko i dodajcie resztę mokrych składników. Wymieszajcie wszystko dokładnie widelcem do uzyskania jednolitej, półpłynnej masy. Miseczkę z zawartością włóżcie do mikrofalówki, nastawcie na najwyższą moc i "pieczcie" około 3 minuty. Otwórzcie drzwiczki i sprawdźcie patyczkiem czy środek babeczki jest suchy. Jeśli tak , to wyjmijcie ostrożnie miseczkę. Przy pomocy noża podważcie boki ciasta tak, aby z łatwością wyskoczyło na talerzyk.
  

14.3.15

Każdy ma swojego murzynka

Może trudno będzie w to uwierzyć, ale nawet tak zdolna i nieustannie dążąca do perfekcji osoba jak ja, miała kiedyś swój owiany tajemnicą pierwszy raz. Wiecie, ten szalony pomysł, objawiający się w postaci unoszącej się nad głową zapalonej żarówki, by coś stworzyć. Zrobić rodzicom jak się później okazało nie-aż-tak-wcale-pyszną niespodziankę. Pierwsze ciasto. Tak bardzo z miłości. Jak wiadomo, początki bywają ciężkie. Od przebitej śmietany, przez wychodzące z piekarnika zakalce, po zważoną polewę czekoladową. Talent nigdy nie objawia się od razu. W moim przypadku niestety nie można mówić o żadnym wyjątku. I mimo, iż ogromnie chciałem chociaż w tej dziedzinie okazać się złotym dzieckiem, wszystko wskazywało mi od samego startu, że zbyt łatwo to jednak nie będzie.
Akcja klasyk. Nikogo nie ma w domu, zatem siedzę. Sam jak w filmie. I jak to zwykle bywa, nudno. Nudno jak nigdy. Nudno, że aż boli. Rączki świerzbią, nóżka lata. Coś bym zbroił. To znaczy zrobił, oczywiście. I zupełnie nie wiedzieć czemu w jednej chwili znalazłem się nad kuchenką, podgrzewając margarynę z cukrem i kakao. Tak, murzynek na tę okazję będzie idealny. Ciemne, puszyste, podwójnie kakaowe. Z tym mi się kojarzyło to ciasto. Gumowym uchem podsłuchałem plotkujące sąsiadki i wyszło na to, że piecze się je szybko i łatwo. Myślę sobie, babcia zawsze chwaliła moje babki w piaskownicy. Niezbity dowód na to, że szansa na sukces gwarantowana. Toteż brnę w to bagno autogeniuszu niczym jakaś głupia krowa zwabiona blaskiem błędnych ogników. Nie ma ratunku. Ktoś rodziców rozpieścić musi, a każde dziecko wie, iż nie ma lepszego sposobu na wywołanie na ich twarzach szerokiego uśmiechu niż zrobienie samodzielnie jakiegoś deserku. Nie wiedzieć czemu wtedy pomysł na owocową sałatkę nie przeszedł. Niezbyt wysoka poprzeczka jak na dwunastolatka, a ja od dzieciństwa stawiałem na oryginalność. Czyli sobie tak mieszam, mieszam; w końcu smakuję. Hmm, słodkie, a więc z pewnością będzie dobre. Do piekarnika. Babko, babko... Ach, co to wyszedł za zakalec. Epicki. A jaki gorzki. Nawet tabliczka mlecznej czekolady nie zdołała zabić tego posmaku. Trudno, jak kochają to zjedzą. Z jednej strony byłem z siebie raczej dumny, z drugiej jakoś tak porzuciłem ten przepis na zapomniane kiedyś. Po latach postanowiłem się z widmem tej małej porażki zmierzyć. Zatem nie przedłużając, prezentuję moje do afrykańskiego tematu podejście numer dwa. Przed Wami wypiekany pan Bambo.


Składniki:                                    180 stopni/ 50 minut
# kostka margaryny (250g)
# 1/2 szklanki mleka
# 1 1/2 szklanki cukru
# 4 jajka
# 4 łyżki gorzkiego kakao
# 2 szklanki mąki pszennej
# 1 łyżka proszku do pieczenia
# szczypta soli

W rondelku umieśćcie pokrojoną na kawałki margarynę, cukier, mleko oraz kakao. Podgrzewajcie aż do dokładnego połączenia się składników (masa powinna być gładka i lśniąca). Odlejcie 2/3 szklanki masy, a do reszty przesiejcie mąkę wymieszaną z proszkiem do pieczenia. Zmiksujcie. Oddzielcie żółtka od białek. Do kakaowej masy wrzucajcie po jednym żółtku, za każdym razem dokładnie całość mieszając. Z białek ubijcie pianę ze szczyptą soli, a następnie delikatnie wmieszajcie ją w całość. Gotową masę przelejcie do wyłożonej papierem do pieczenia formy (keksówka 30x10 cm lub blaszka 21x14 cm). Pieczcie w nagrzanym piekarniku do tzw. suchego patyczka.

Upieczonego i ostudzonego murzynka polejcie odstawioną uprzednio polewą kakaową i opcjonalnie posypcie dodatkami np. płatkami migdałów, posiekanymi orzechami lub kolorową posypką cukrową.

PS. Wpis nie jest w żaden sposób sponsorowany a lokować to ja sobie mogę co najwyżej włosy, ale ciasto pomogła mi przygotować pewna widziana w okienku margaryna, bo jak mówią, z nią zawsze się upiecze :D Ale to nie wszystko. Poniżej pyszny kawałek grupy, która rozkochała mnie w sobie od pierwszego usłyszanego brzmienia. Moje najświeższe muzyczne odkrycie. I nie uwierzycie, wystąpią w tym roku na Open'erze!!! Tyle wygrać #luckyluke

7.3.15

Apfel Taschen

Na moje pierwsze podejście do tematu piekarnika gazowego wcale nie musieliście długo czekać. Nie po to przecież jechałem kilkaset kilometrów z cieplutką myślą, że w Łodzi będzie cukierniczy raj, żeby w przedbiegach poddać się z powodu jakiegoś muzealnego eksponatu. Co to, to nie. Typowy Łukasz znajduje wyjście z każdej sytuacji, zatem i tym razem nie mogło być inaczej. Okazało się, że wystarczy wykorzystać swój wrodzony czar i wdzięk, by szybko zakumplować się z babeczką sprzątającą piętro i posiąść jakże użyteczną wiedzę z zakresu uruchamiania tego dziwacznego urządzenia. Jakież to sprytne, nie sądzicie. Także teraz, cieszcie się ludziska, mogę już wszystko. Pewnie zastanawiacie się, co to takiego wybrałem na swój debiut kulinarny, gdyż zakładam, że nazwa w tytule dla części z Was wydawać się może dosyć enigmatyczna ;) Dzisiaj poczęstuję Was przepisem przywiezionym przez M. prosto z Deutschlandii, czyli niczym innym jak szybkimi kieszonkami z francuskiego ciasta z nadzieniem jabłkowo-migdałowym. Normalnie napisałbym, że dzięki użytym przyprawom pachną nieziemsko, jednak z uwagi na fakt, że troszkę się od spodu spaliły (czytaj: prawie poszły z dymem), z gracją doświadczonego mówcy tę kwestię przemilczę. Dodam tylko, że w razie podobnej wpadki niezastąpioną okazuje się być kuchenna tarka #sprawdzoneinfo i ciasteczka prezentują się jak nowe.


Wypieki z ciasta francuskiego należą do tych z kategorii Przepisy dla opornych (ang. Recipes for Dumb) czyli szybkich i stosunkowo łatwych w wykonaniu przez dosłownie każdego. Wystarczy zaledwie szczypta artyzmu, by z miękkiego arkusza przygotować coś wyglądającego bardzo profesjonalnie. Niemniej jednak rzadko po nie sięgam. Jak wiecie na ogół staram się przygotowywać wszystko od podstaw. Dopiero wtedy czuję, że jest to całkowicie moje dziecko. Studia jednak robią swoje, więc eksperymentuję ze wszystkim wokół. Ten rodzaj ciasta jest o tyle uniwersalny, że można je wykorzystać zarówno do słodkich jak i do bardziej wytrawnych wypieków, które świetnie sprawdzą się na każdego typu imprezkach. Ogromny plus. Ciastka wyszły bardzo smaczne, więc jeśli macie pół godzinki, to się nie krępujcie. Polecam, nie namawiam ;)

Składniki:                                             220 stopni/15-20 minut
#opakowanie gotowego ciasta francuskiego
# 2 duże jabłka
# garść płatków migdałowych
# cukier wanilinowy
# przyprawy: cynamon, anyż, mielone goździki
# jajko

Ciasto francuskie pokrójcie na w miarę równe części (u mnie wyszło ich dziesięć). Jabłka obierzcie ze skórki i pozbawcie gniazd nasiennych, pokrójcie na średniej grubości plasterki. Na każdym fragmencie połóżcie 2-3 plasterki jabłka, przekładając je kilkoma płatkami migdałowymi. Przyprawcie do smaku i łapiąc za rogi, sklejcie przeciwne w taki sposób, aby uformować sakiewki. Gotowe kieszonki posmarujcie rozmąconym jajkiem. Pieczcie na złoty kolor.

***opcjonalnie możecie wierzch ciastek posypać cukrem pudrem.

5.3.15

Racuszki z jabłkami

Swoje pierwsze szaleństwa w nowej kuchni rozpoczynam od dosyć bezpiecznego przepisu, z lekką rezerwą traktując te wykafelkowane cztery ściany, gdyż zwyczajnie nie czuję się tutaj jeszcze jak w domu. Trochę ciężko się przestawić i przyzwyczaić do innego otoczenia. Brakuje też wolnego czasu na bardziej pomysłowe zagrania, bo plan na semestr letni jak zwykle pozostawia wiele do życzenia. Na krzątanie się po kuchni dla przyjemności zostaje chyba tylko weekend, choć i to nic gwarantowanego. W pewnym stopniu przypominają mi się czasy Gdańska. Ubiegły rok a także wcześniejsze miesiące. Pamiętam to dobrze. Były chęci, ale z realizacją to już lekki problem. Co pocieszające mamy tutaj piekarniki. Wprawdzie jeden na piętro, ale zawsze lepiej mieć niż nie mieć. Kłopot jednak w tym, iż są to dosyć stare urządzenia i to w dodatku na gaz. W życiu nie miałem do czynienie z tak antycznym ustrojstwem. A poza tym oczywiście boję się, że wybuchnie ( za dużo filmów) xd Podchodzę do niego jak do ognia, ale liczę na to, że z biegiem czasu ktoś nauczy mnie z niego korzystać i zaprzyjaźnimy się tak mocno, iż będzie umilał mi życie aż do kolejnych wakacji. W ogóle to ostatnio strasznie dużo czytam. Niestety nie książek, gdyż nie mam pomysłów na ciekawe tytuły, a magazynów internetowych i stron kulinarnych. Moje najnowsze odkrycie to blog pisany również przez przedstawiciela płci męskiej (men power!), bardzo zdolnego kucharza amatora, który zaintrygował mnie wszechstronnością swoich umiejętności. Mnóstwo ciekawych przepisów i pomysłów z chyba każdej dziedziny kulinariów. Podrzucam Wam jego adres TUTAJ, obczajcie koniecznie. Naprawdę warto. To dzięki niemu zjadłem dzisiaj te racuszki ;)


Proporcje dla jednej bardzo głodnej osóbki:
# 1 szklanka mąki pszennej
# nieco ponad 1/2 szklanki letniego mleka
# 1 jajko
# 4g drożdży suchych (połówka standardowego opakowania)
# 1 łyżka oleju
# 1/2 łyżki cukru
# szczypta soli
# 1 jabłko średniej wielkości
# cukier puder do posypania

Do miski przesiejcie mąkę i dodajcie wszystkie inne składniki z wyjątkiem jabłka. Wymieszajcie do uzyskania jednorodnej masy. Jabłko obierzcie ze skórki i usuńcie gniazdo nasienne a następnie pokrójcie owoc na małe kawałki. Wmieszajcie je w masę. Całość przykryjcie folią spożywczą lub pokrywką i odstawcie na min. 1 godzinę w ciepłe miejsce.

Po tym czasie ciasto powinno pięknie wyrosnąć, o czym świadczyć będą liczne pęcherzyki. Zamieszajcie masę. Na patelni rozgrzejcie olej. Nakładajcie porcje ciasta łyżką na tłuszcz i smażcie do momentu aż będą złoto-brązowe. Przewróćcie na drugą stroną i tę także przyrumieńcie. Gotowe racuchy przekładajcie na talerz a na koniec całość obficie oprószcie cukrem pudrem.

3.3.15

Something's being missed

Ostatnio całkiem dużo się u mnie dzieje. Przeprowadzka do innego miasta, życie na kartonach, brak lodówki w nowym akademiku i problemy z internetem a to wszystko w przeciągu zaledwie jednego tygodnia. W dwóch słowach, każdy dzień zapchany jak torby podróżnicze, które z impetem wpakowałem do transportera. Semestr zaliczony, drzwi zatrzaśnięte, czas się zbierać. Będę tęsknił, wiem to na pewno. W sumie to już zaczyna mi go brakować. Jak to mówią, do dobrego łatwo się przyzwyczaić. Kraków to miasto magiczne. Zakochałem się w nim bez opamiętania. W tych klimatycznych knajpkach, tęczowych klubach, wąskich uliczkach, chrupiących precelkach i dającym się poczuć dosłownie na każdym kroku duchu wielokulturowości. I nawet przywykłem do tych wszystkich gołębi. A w dodatku ludzie są tam tacy mili. Tacy pełni życia, uśmiechnięci i dobrze ubrani. Choć było, minęło, na pewno wróci. Nie wyobrażam sobie, żeby już nigdy tam nie wpaść, choćby na weekend. Poczułem się tam jak w domu i mam wrażenie, że to wyjątkowe miejsce jest stworzone specjalnie dla mnie. Nie przypuszczałem, że jakieś miasto kiedykolwiek tak mną zawładnie, że będzie przyciągało mnie do siebie z tak ogromną siłą jak Kraków. To było niezapomniane pięć miesięcy. Najlepsze prawie-pół roku w moim życiu. Czary, istne czary. Nigdy bym nie przypuszczał jak wiele może się zmienić w tak krótkim czasie. Moje życie nabrało rumieńców, nabrało prędkości i charakteru. Czuję w sobie ogromną zmianę, wręcz ją widzę. I to nie tylko patrząc codziennie w lustro. To coś, co opanowuje całe ciało tak mocno, że nie potrafisz, nie chcesz się temu przeciwstawić. To coś, co umacnia. Odnalazłem w sobie siłę i ukrytą uprzednio dawkę pewności siebie. To tak jakby żyć, nie bojąc się niczego. Jak we śnie. Stawiać każdy krok pewnie, penetrując wszystkie zamglone zakamarki z fascynacją i dozą podekscytowania. Wyjeżdżam z wyśmienitym humorem i zabieram ze sobą masę najcudowniejszych wspomnień. To był niezaprzeczalnie time of my life. Ale to wcale nie znaczy, że się skończył. Wręcz przeciwnie. Otwieram się na oścież.
A teraz? Cóż, przyszła pora na Łódź, a więc czas na nowy plan taryfowy. Z miasta sztuki emigruję do miasta mody. Przynajmniej takie mam założenie. Sprowadzając się tutaj, nie miałem absolutnie żadnej wiedzy o czymkolwiek związanym z tym miastem. Co więcej, wcześniej nie słyszałem nawet o ulicy Piotrkowskiej. Miałem jedynie mgliste pojęcie o znajdujących się tu uczelniach i organizowanym już od kilku lat Tygodniu Mody. I w sumie to tyle. Czysta karta. Zero oczekiwań. Podobno to szare, nieciekawe miasto, którego największą zaletą jest niewielka odległość od Warszawki. Tak mówią. Skoro tak, to ja znajdę sposób, żeby tę łatkę oderwać. I to szybciutko, żeby jak najmniej zabolało. Wyczuwam potencjał. A poza tym idzie wiosna, słyszę w oddali odgłos jej nieziemsko wysokich obcasów. Nie mam złudzeń, że to będzie ciąg dalszy szalonego odkrywania siebie samego. Więc wyciągam pędzle i biegnę w miasto. Malować je na żółto i na niebiesko ;)



22.2.15

Czekoladowa pavlova z wiśniami i bitą śmietaną

Jak dobrze sięgam pamięcią, moją pierwszą pavlovą piekłem (a właściwie to suszyłem) jakoś tak z półtorej roku temu. To były moje blogowe pierwsze kroki, ale wyszło nieźle i przez całkiem długi czas przepis na nią nie schodził z podium popularności postów na cynamodowym. To była wersja klasyczna, pamiętacie? Wielka jak potwór, puszysta jak chmurka i biała jak śnieg. Z dodatkiem świeżych truskawek i bitej śmietany. Za każdym razem, gdy w lodówce zostają niewykorzystane białka, mam ochotę na kolejny wariant smakowy tego przesłodkiego deseru. Niestety zawsze jakoś tak inne pomysły przyćmiewają biedaczkę i summa summarum robię coś zupełnie innego. Szkoda, bo prezentuje się świetnie. Wytwornie i wykwintnie jednocześnie. Idealna na wszelkie okazje, bo goście tak się zasłodzą, że po pierwszym kawałku będą mieli już dosyć. Całkiem sprytnie. I w dodatki jak ekonomicznie. Kwintesencja geniuszu każdej szanującej się pani domu. Mam tak od urodzenia :)


Ponieważ moje tegoroczne, niezbyt długie ferie zimowe spędzane w domu dobiegają powoli końca, standardowo postanowiłem wziąć na warsztat wypiek, który będzie dla mnie rodzajem wyzwania i miłym pożegnaniem z ukochanym piekarnikiem (nie ma to jak własny). Wiecie, żeby było się czym przed ludźmi z grupy chwalić oraz wzajemnie licytować. Moja propozycja na dzisiejsze, piękne niedzielne popołudnie to beza o smaku czekoladowym w połączeniu z domowej roboty wiśniową frużeliną i porcją bitej śmietany. Brzmi wspaniale, nie sądzicie? Kilo kalorii, ale do półnagiego plażowania jeszcze całkiem sporo czasu, więc wcale nie zaprzątam sobie głowy odkładającym się właśnie w tej chwili tłuszczykiem. Liczy się smak. A ten jest niezaprzeczalnie wart ulegnięcia pokusie.

Jest przepiękna!!!
Składniki na bezę:
# 5 białek kurzych
# 250g drobnego cukru do wypieków
# 2 1/2 łyżki gorzkiego kakao
# niepełna łyżka octu balsamicznego
# szczypta soli
# ok. 40g gorzkiej czekolady, startej (7 1/2 kostki czekolady wedlowskiej ;)

Na początku nastawcie piekarnik na 180 stopni.

W dużej misce ubijcie pianę z białek ze szczyptą soli na sztywno. Delikatnie i powoli wmieszajcie po jednej łyżce cukru aż powstanie nam lśniąca i gęsta beza. Przesiejcie do niej kakao, delikatnie wmieszajcie. Tak samo postąpcie z czekoladą. Na koniec dolejcie porcję octu. Po dokładnym połączeniu wszystkich składników zawartość miski przełóżcie na dużą blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia, na której wcześniej narysowaliście okrąg o średnicy ok. 22 cm. Wyrównajcie bezę, formując z niej rodzaj kopca. Tak przygotowaną, włóżcie do nagrzanego piekarnika i natychmiast(!) zmniejszcie temperaturę do 150 stopni.

Pieczcie w tej temperaturze przez 1 godziną i 15 minut. Po tym czasie wyłączcie piekarnik, uchylcie drzwiczki i suszcie bezę do ostygnięcia (nawet całą noc). Moja beza trochę się rozeszła w trakcie pieczenia, jednak nie straciła swoich walorów smakowych. Nie zmienia to faktu, że nie mam pojęcia, dlaczego tak się stało. Także wcale się tym nie przejmujcie, jeśli spotka Was ta sama sytuacja. (żródło: mojewypieki.com)

Dodatkowo:
# 150 ml śmietany kremówki (30%)
# 1 łyżeczka cukru pudru
# 125g serka mascarpone
# 1 1/2 łyżeczki żelatyny
# 4 łyżeczki gorącej wody
# frużelina wiśniowa (przepis na nią znajdziecie TUTAJ)
# czekoladowe wiórki

Schłodzoną śmietankę ubijcie z cukrem pudrem, połączcie z serkiem mascarpone. Żelatynę rozpuśćcie w gorącej wodzie i odstawcie do ostudzenia. Dodajcie do ubitego kremu i całość zmiksujcie. Na wysuszoną bezę nałóżcie gotową masę, rozkładając ją w miarę równomiernie. Tę z kolei polejcie gęstą frużeliną z dodatkiem owoców. Wierzch udekorujcie czekoladowymi wiórkami.

21.2.15

Kokosanki (ulubione mojej mamy)

Przepis na naprawdę dobre kokosanki to skarb, a ten, kto go posiada jest prawdziwym szczęściarzem. Dla mnie muszą być chrupiące na zewnątrz, ale miękkie w środku, mocno kokosowe i obowiązkowo przyrumienione na złoto. Ponieważ lubię, pochwalę się i tym razem. Tak, dzisiejszy przepis jest tym idealnym. Wszystkie dmuchańce oraz gumowe kapcie mogą się schować. Przedstawiam Wam tajemnicę mojego sukcesu czyli recepturę na najlepsze pod Słońcem kokosowe ciasteczka.


Za każdym razem, gdy wracam do domu po długiej nieobecności pewnego rodzaju zasadą jest, że zamiast chlebem i solą witają mnie starymi czekoladkami i szklanym słoiczkiem pełnym oddzielonego kurzego białka, wciśniętym w najciemniejszy kąt lodówki. Nie wiem jak to się dzieje. To tak specjalnie? Nieważne. Uwielbiam to, więc już niemal jak tradycję traktuję fakt, że nie wyjeżdżam, nie zrobiwszy im kokosanek. W moim domu robią prawdziwą furorę. Jak każde ciasteczka są na jeden kęs, więc nieważna ilość, one i tak znikają naprawdę szybko. Polecam z całego serducha. Nie ma w tym żadnej przesady a smak na pewno Was nie zawiedzie.  Przepis podpatrzony swego czasu na Kotlet.tv .

Przepis uniwersalny                             180 stopni/ 15-20 minut
na każde 1 białko przygotujcie:
# 3/8 szklanki cukru (trochę mniej niż pół szklanki)
# 25g margaryny
# 100g wiórków kokosowych
# 1 1/2 łyżki mleka
# 1 łyżeczka mąki ziemniaczanej
# szczypta soli

W średniej wielkości garnku roztopcie margarynę razem z mlekiem. Dodajcie cukier i mieszajcie aż do rozpuszczenia a następnie zdejmijcie z ognia i wmieszajcie wiórki kokosowe. Odstawcie do ostygnięcia.

W misce ubijcie pianę z białek z dodatkiem soli. W momencie, gdy będzie już sztywna przesiejcie do niej mąkę i delikatnie wmieszajcie ją w pianę. Następnie przełóżcie do miski ostudzoną zawartość garnuszka i połączcie dokładnie. Z uzyskanej masy bierzcie po łyżce i zwilżonymi dłońmi uformujcie kulkę. Przenieście ją na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia i lekko spłaszczcie. Gdy blaszka będzie już pełna, wstawcie ją do nagrzanego piekarnika i pieczcie kokosanki na złoty kolor.

Po upieczeniu będą lekko miękkie z zewnątrz, dlatego odstawie je do ostygnięcia i dopiero później przełóżcie do innego naczynia.

20.2.15

Krecie kopczyki

Och, jak cudownie zaczyna się robić za oknami. Czujecie to?! Zwłaszcza, gdy promienie ochoczo przebijają się przez chmury i ogrzewają poliki jak szalone. Mmm, uwielbiam ten okres. Przedwiośnie. Nic tylko godzinami spacerować pod Słońce, zamykać oczy i czuć to przyjemnie ciepłe łaskotanie. Zapominam wtedy o wszystkim wokół i zaczynam się uśmiechać. Nikt nie zaprzeczy, że wiosnę czuć już na każdym kroku. Wiem, wiem. Luty nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, ale wszyscy mamy już chyba ochotę na nieco wyższe temperatury. Na zrzucenie tych grubaśnych futer i kurtek na poczet lekkich płaszczy i skórzanych ramonesek. Na conversy i japonki, kapelusze i lenonki. Na życie. Przychodząca wiosna to zupełnie  inna siła. Słońce, kolor, muzyka, zapach nowości i kakofonia rowerowych dzwonków. Świeże spojrzenie na wszystko. Jak nowy rozdział albo łaskawie podarowana szansa. Jak ją wykorzystasz, co opiszesz, kim zapragniesz być tym razem??? To jak budzenie się do życia, nowego życia. Ze strzykawką czystej adrenaliny prosto w serce. To trochę jak z Nowym Rokiem. Wszyscy czują ten zew, to teraz albo nigdy. Wszyscy chcą kochać. Chcą szaleć, chcą marzyć od początku. Niby zwykły dzień a wnosi w nasze życie mnóstwo oczekiwań. To zupełnie jak z pierwszymi dniami wiosny. Te małe żółte mleczyki, usypane tu i ówdzie krecie kopczyki, psie kupska oglądające światło dnia po srogiej zimie, rolkarze i pyłki uprzykrzające mi beztroskie dotąd życie zwiastują coś niepowtarzalnego, wręcz niezwykłego. To napięcie, podniecenie, motyle w brzuchu. Bo przecież wszystko może się zdarzyć..


Może wybiegam przedwcześnie na tak zwany śnieg w sandałach, ale już teraz poczułem, że muszę zrobić coś szalonego. Spróbować czegoś zupełnie nietypowego. Zainspirować Was do zmian. Zawsze ciekawiło mnie jak będę wyglądał w czymś innym niż przereklamowany już niestety pompadour czy klasyczna grzywka ukrywająca niczym kurtyna przed światem moje szare oczęta. Więc postanowiłem zaszaleć. Jak myślicie, inny kolor, jeżyk a może dredy??? Nic z tego. Powiedzmy, że od środy mam nie tylko zakręcone myśli :)
Bierzcie się do roboty, bo kto jak nie Wy i kiedy jak nie teraz. W życiu żałuje się tylko rzeczy, których się nie zrobiło. Zabrzmi to oklepanie, ale to od Was zależy jak będzie wyglądał każdy budzący się razem z Wami dzień. Nie grajcie drugoplanowych ról w Waszym życiu. Bądźcie sobą za wszelką cenę, na przekór tym, których stać tylko na złośliwy komentarz. Po prostu bądźcie szczęśliwi :D

PS. Mikser nam się popsuł, więc z dumą ogłaszam, że po raz pierwszy w życiu ubiłem kremówkę ręcznie!!!


 
Składniki na babeczki:                        180 stopni/20 minut
# 2 szklanki mąki pszennej
# 3/4 szklanki cukru
# 1 płaska łyżeczka sody oczyszczonej
# 4 łyżki gorzkiego kakao
# 1 łyżeczka octu
# 1 łyżka ekstraktu waniliowego
# 1 szklanka mleka
# 1/2 szklanki oleju
# 1 jajko
# szczypta soli

W jednym (mniejszym) naczyniu połączcie wszystkie mokre składniki. Do drugiego (większego) przesiejcie suche. Następnie do suchych przelejcie mokre i niezbyt dokładnie wymieszajcie - tylko do połączenia się składników. Powinno wyjść bardziej gęste niż rzadkie. Gotowe ciasto przełóżcie równomiernie do papierowych foremek. Ponieważ zależy nam w tym przepisie na wysokości babeczek, nałożyłem do każdej papilotki tyle ciasta, aby wypełniona była prawie całkowicie. Pieczcie w nagrzanym piekarniku, pamiętając o suchym patyczku. 
Po upieczeniu odstawcie babeczki do ostygnięcia. Gdy nie będą już ciepłe, przy pomocy noża z piłką odetnijcie wierzch babeczki (około pół centymetra od krawędzi papierowej foremki), a następnie pokruszcie go palcami do miseczki. Potem używając łyżeczki, wydrążcie babeczkę, robiąc miejsce na nadzienie. Wszystkie okruszki umieśćcie w jednej i tej samej miseczce (jeszcze się przydadzą).

Krem:
# 3/4 szklanki słodkiej śmietanki (30%)
# 1 płaska łyżeczka cukru pudru
# 1 płaska łyżeczka żelatyny w proszku
# 4 łyżeczki gorącej wody
# 3 kostki gorzkiej czekolady, drobno starte
# 4 łyżki okruszków z babeczek

Schłodzoną śmietankę ubijcie z dodatkiem cukru pudru. W szklance rozpuśćcie żelatynę w gorącej wodzie. Gdy rozpuszczona ostygnie, wmieszajcie ją razem ze startą czekoladą i czterema łyżkami babeczkowych okruszków.

Dodatkowo:
# banan pokrojony na drobną kostkę



Przygotowanie całości:
Do wydrążonej babeczki wkładacie kilka kawałeczków banana, przykrywacie łyżką kremu, którą dokładnie wypełniacie przestrzeń babeczki (na płasko). Na tę warstwę nakładacie kolejną łyżkę kremu, formując górkę. Wierzch posypujecie okruszkami z babeczek, dokładnie dociskając lub doklepując, by nie odlatywały. Babeczki najlepiej schłodzić przez kilka godzin w lodówce przed podaniem.

14.2.15

No Love Allowed

Cztery całkowicie zmyślone przez moją wyobraźnię związki, dwie przeszywające mózg niczym pocisk wiadomości, jedną niedoszłą miłość aż po grób, kilogram mniej i jeden przełomowy film temu czyli dokładnie 365 dni wstecz od teraz miejsce miały ostatnie cholerne walentynki. Czas gna szybciej niż jakiś tam etiopski sprinter, bijący właśnie swój życiowy rekord. Co zrobisz jak nic nie zrobisz. Taka sytuacja.

źródło: scoopwhoop.com

10.2.15

Kryzysowe ciasto (szarlotka sypana)

W warunkach standardowych (T=298,15 K, p=1000 hPa - przyp.) moja nieskromna osoba skłonna jest marnować całe godziny na rozbijaniu się po kuchni, robiąc tak zwane cokolwiek. Okraszam, dosmaczam, wygniatam, rozmącam, dodatkowo starając się nikogo przy tym wszystkim nie zabić. Niestety, powtarzam, niestety przychodzi czas kiedy słownikowego międzyczasu nikt w kalendarzu nie uwzględnia, a do kuchni można co najwyżej iść na szybkiego papieroska. Studia, jak to mówią, to nie tylko dobra zabawa, zniżki na piwo w czwartkowe wieczory i zielone plastikowe karty, na których wszyscy wyglądają jak dzieci z Bullerbyn. Przerażające, ale to także nauka. Dla niektórych systematyczna, dla większości od wielkiego dzwonu. Tak się składa, że ten właśnie dzwoni i niestety, nie oznacza wcale radosnego końca ultranudnych zajęć, tylko w sposób nader irytujący przypomina, że żeby przeżyć, Homo musi Sapiens Sapiens. Ludzie ludziom zgotowali ten los. Idź na studia mówili, będzie fajnie mówili. Czasami mam wrażenie, że ta decyzja była podjęta przez aklamację. Bez wiedzy i zgody zainteresowanego. Ale ciągnę ten wóz jak baba, bo konie już dawno uciekły. Czasem gorzej, czasem z górki. Ważne, że jedzie. Będę kiepskim inżynierem, wiem to już teraz, ale jest przyjemnie, więc walczę dalej. Do końca już niedaleko. A jeśli chodzi o sesję, to dopiero półmetek. Ciężko się skupić bez czegoś słodkiego do przegryzania. Nawet na ołówki czy paznokcie nie ma już co liczyć xP Zatem, żeby nie stracić zbyt wiele czasu na kuszącym pichceniu, postanowiłem zakasać rękawy i ze stoperem w ręku wykombinować coś jadalnego, co zwiększy poziom glukozy we krwi. I wiecie co, brak finezji wcale nie musi oznaczać braku zadowolenia z efektu końcowego. A co najlepsze, okazuje się, że sypana może być nie tylko kawa czy herbata, ale również szarlotka.


Przepis na to ciasto krąży po Internetach od lat. Aż się w sumie trochę sobie dziwię, dlaczego wcześniej go nie wypróbowałem. Byłby idealny na ostatnie wrześniowe popołudnie ze Słońcem, ochoczo przebijającym się przez jesienne poszarpane chmury. Ale lepiej późno niż wcale i w tym wypadku lepiej, że późno. Taki przepis to w obecnej sytuacji świetna alternatywa na szybki i pyszny deser. Praktycznie robi się sam. Oczu może nie cieszy, ale podniebienie już znaczniej. A że wyszło tego całkiem sporo, częstuję wszystkich jak leci. Dopiero wtorek, ale spotkało mnie już wiele bardzo miłych rzeczy, dlatego przekazuję je dalej, by mnożyły się w nieskończoność.
I pamiętajcie: Dreams don't have deadlines. Believe in yourselves.


Składniki:                                               180 stopni/ 1 godzina
# 1 szklanka mąki pszennej
# 1 szklanka kaszy manny
# 3/4 szklanki cukru
# 1 1/2 płaskiej łyżeczki proszku do pieczenia# 1/2 kostki margaryny (najlepiej zmrożonej)
# szczypta soli
# 4 średniej wielkości jabłka (ok. 0,85 kg)
# 1 łyżeczka cynamonu

Na samym początku włóżcie margarynę do zamrażalnika, żeby stwardniała. Mąkę, cukier, kaszę, sól i proszek do pieczenia przesypcie do miski i dokładnie połączcie ze sobą. Rozdzielcie po równo do trzech identycznych salaterek. Jabłka obierzcie ze skórki i zetrzyjcie na największych oczkach na tarce, na koniec doprawiając je cynamonem. Tortownicę o średnicy około 20 cm wyłóżcie papierem do pieczenia. Na jej dno równomiernie wysypcie zawartość pierwszej salaterki (1/3 całości suchych składników). Na tę warstwę wyłóżcie połowę jabłek wymieszanych z cynamonem. Co ważne, nie wyciskajcie jabłek z soku ani nie dociskajcie ich do dna foremki! Następnie powtórzcie dwie kolejne warstwy w taki sam sposób. Zawartością ostatniej miseczki przykryjcie dokładnie wierzch. Wyjmijcie zmrożoną margarynę i zetrzyjcie ją na tarce na grubych oczkach lub pokrójcie ją na bardzo cienkie plasterki. Takimi ścinkami wyłóżcie ciasto, w miarę możliwości tworząc równą warstwę tłuszczu, który pod wpływem temperatury roztopi się i utworzy smaczną skorupkę. Pieczcie w nagrzanym piekarniku.

Po upieczeniu poczekajcie aż szarlotka ostygnie i dopiero wtedy ją pokrójcie (będzie stabilniejsza). Opcjonalnie można wierzch posypać cukrem pudrem, podać z lodami lub bitą śmietaną, ale wtedy to już nie będzie takie kryzysowe :) Smacznego!

6.2.15

Doughnuts czyli angielskie pieczone pączki

Kojarzycie film Julie & Julia? Krótka historia dwóch kobiet zafascynowanych kuchnią - młodej sekretarki i jej wielkiej idolki. Ta pierwsza stawia sobie wyzwanie, by w rok przygotować wszystkie dania z książki autorstwa tej drugiej. Bardzo ambitnie. Wszystko dodatkowo postanawia udokumentować, pisząc bloga, oczywiście. Obejrzałem go tylko raz, ale zapadł mi w pamięć. I wiecie co, ostatnio taka mała myśl zagościła w mojej głowie. Zdałem sobie sprawę, że jestem taką męską wersją Julie. Co prawda nie mam płatnej pracy, męża ani zamiaru, by w rok przytyć z dwadzieścia kilo, ale mam pasję i prawdziwego mistrza, którego przepisy i wskazówki sprawiają, że czuję się lepszym człowiekiem. Nawet gdyby nie padłyby tutaj żadne imiona i nazwiska, założę się, iż niemal wszyscy wiedzieliby kogo mam na myśli. Jeśli czytacie me internetowe bazgroły ze zrozumieniem i kojarzycie fakty, odpowiedź na pytanie o trzy najczęściej używane przeze mnie słowa będzie dla Was bułeczką z masełkiem. I jak?
Bez względu na szalone klasyfikacje, wszystko absolutnie deklasuje blog MojeWypieki.com . Tak wiele czerpię z dobrodziejstw pani Doroty, że chyba powinienem zapłacić za to wszystko miliony monet srogich sankcji. Przez to pożyczanie jednak czasami odnoszę wrażenie, że jestem tylko kopią. Taką kalką idealnie przerysowującą sukcesy innych. Źle się z tym czuję, bo zamiast improwizować sięgam po sprawdzone. Nie za często staram się dodawać coś od siebie. Nie potrafię tak zwyczajnie zaszaleć i poeksperymentować. Wiecie, gotowanie wiąże się z dużo mniejszym ryzykiem porażki, dlatego łatwiej wymyślić coś nowego. A cukiernictwo? Szereg reguł, często bardzo surowych. Jestem perfekcjonistą i lubię jak wszystko wychodzi za pierwszym razem. Mówią, że człowiek uczy się na błędach. Oczywiście najlepiej tych cudzych. Mi to pasuje. To takie bezpieczne stanowisko. Ale z takim podejściem zajadę najwyżej pod osiedlowy monopol. Cały czas uczę się pokory i świadomości, że ich popełnianie ma naprawdę jakąś wartość. I jakiś sens. Ciężko mi się przyznać, ale chyba boję się szerokiego oceanu. Bycia na szczycie. Tego momentu przytłaczającej ciszy, nikogo wokół i zżerającej od środka niepewności. W dodatku nie umiem pływać. O, ironio! Przeżywam jak stonka wykopki, ale taka jest prawda. Wszystko, co nieznane budzi lęk. Ale z drugiej strony, kto jak nie my. Jesteśmy młodzi, kreatywni, szaleni, często absurdalni i nienormalni. Świeże umysły. Z tego może powstać tylko coś dobrego. Poprawka, nie dobrego - wręcz genialnego. W końcu czym byłby świat bez wariatów? Tylko oni są coś warci. Więc czego tak naprawdę się boję? Potencjalnego sukcesu.. blasku fleszy.. złośliwej notki na Pudelku.. Haha! Chyba się już w tym użalaniu pogubiłem. Tyle tu piszę o tym, jak to chwytać dzień, a tymczasem po drugiej stronie lustra mam oczy wielkie jak postać z obrazu Margaret Keane. Nic tylko czas się zbierać. Ale zanim to zrobię, zostawię Was z przepisem niesłychanie na czasie, gdyż... tup tup tup... zbliża się do nas najbardziej tłusty dzień w roku. Co powiecie na to, by tym razem obejść się bez marmoladowego nadzienia?


Pieczone pączki różnią się znacznie w smaku od tych typowo dostępnych w cukierniach, czyli smażonych. Są równie mięciutkie, puszyste, ale nie przesiąknięte tłuszczem. Są zdecydowanie dietetyczne, ale w żadnym wypadku im to nie ujmuje. Ciekawy smak, którego szczerze powiedziawszy, wcześniej nie doświadczyłem. Bardziej porównałbym je do pieczonych drożdżowych bułeczek. Dodatkowo nuta cynamonu i masła dodaje im tego czegoś, ale jeśli pominiecie obtaczanie i zostawicie je bez cukru, mogą stanowić fajny pomysł na niecodzienne śniadanie. Przepis wyszukany na MojeWypieki.com



Składniki (na około 12 sztuk):                                 180 stopni/8 minut
# 2/3 szklanki letniego mleka
# 1/2 paczki suchych drożdży (4g)
# 1 łyżka roztopionego masła
# 1/3 szklanki drobnego cukru
# 1 jajko
# 2 1/2 szklanki mąki pszennej
# 1/2 łyżeczki soli

Dodatkowo:
# 50g roztopionego masła
# 3/4 szklanki drobnego cukru
# 1/2 łyżeczki cynamonu

Do miski przesiejcie mąkę, wsypcie drożdże i wymieszajcie. Dodajcie resztę składników i wyróbcie ciasto, pod koniec wlewając tłuszcz. Wyróbcie kilka minut do uzyskania gładkiego i elastycznego ciasta. Uformujcie kulkę, włóżcie z powrotem do miski, przykryjcie ściereczką bawełnianą i odstawcie w ciepłe miejsce do wyrośnięcia (podwojenia objętości - min. 1 godzina).

Wyrośnięte ciasto wyjmijcie na oprószony mąką blat, powtórnie wyróbcie i rozwałkujcie na grubość około 13 mm. Wycinajcie większe koła a w nich z kolei mniejszą dziurkę. Ułóżcie na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia, ponownie przykryjcie i pozostawcie do napuszenia, czyli około 25 minut. Puchate krążki pieczcie w nagrzanym piekarniku. Po 8 minutach sprawdźcie patyczkiem czy środek jest suchy.

Jeszcze ciepłe pączki maczajcie z obu stron w roztopionym maśle a następnie w cukrze wymieszanym z cynamonem. Odstawcie do ostygnięcia.

30.1.15

Czekoladowe ciasto z niczego

Mimo, iż zawsze z tygodniowym wyprzedzeniem próbuję oswoić tę dość nieprzyjemną myśl, zbliżający się koniec miesiąca nie daje mi o sobie zapomnieć. Niby portfel jakby cięższy, ale niestety wyłącznie od skrupulatnie kolekcjonowanych z Biedry grosiaków. Poniekąd to złoto, ale w tym wypadku cieszyć się wypada jakby mniej. Można powiedzieć, że niespecjalne to zaskakujące, ale nawet wpatrujący się we mnie osamotniony Mieszko czuje lekki dyskomfort w takiej sytuacji. Za dużo miesiąca do końca pieniędzy. Znowu.
Coś mi mówi, że moja świnka skarbonka już niedługo samolubnie postanowi po raz ostatni kwiknąć i po desperackiej próbie samobójczej skończy w tysiącu kawałkach na lakierowanym parkiecie dużego pokoju. O Boże-Bożenko! I kto to będzie później sprzątał? Aj michita porfavor... Studiowanie poza domem jest doświadczeniem jedynym w swoim rodzaju, to prawda. Z jednej strony wolność i niezależność, trochę przestrzeni w wynajmowanym mieszkaniu czy akademiku, planowanie własnych wydatków, szczypta kultury, kawa tudzież piwo z przyjaciółmi, nowe znajomości, nowe buty czy chociażby nowy numer ulubionego magazynu kupiony dla przyjemności. Z drugiej chęć życia chwilą, chwytanie każdego łaskoczącego promienia słońca, każdej napotkanej szansy, nieplanowane szaleństwa, słodka rozrzutność i związane z tym wszystkim ostatecznie nerwowe zerkanie na stan konta. Tak właśnie wygląda moje wspaniałe życie. Naukowo nie jestem jakiś tam specjalnie wybitny, ale nie oznacza to absolutnie, że od razu tępy. Mam po prostu swoje priorytety, więc uczenie się zostawiam sobie zazwyczaj na koniec. Może dlatego właśnie nigdy nie łapię się na stypendia? Jednocześnie czuję niechęć do jakiejkolwiek formy aktywności zarobkowej, gdyż po prostu żal mi czasu, który można w sposób stukrotnie lepszy wykorzystać, mieszkając w mieście tak magicznym jak Kraków. Kiedy jak nie teraz. Tu zawsze znajdzie się coś do zrobienia, do zwiedzenia, do spróbowania a każdy nowy dzień naprawdę jest możliwością. Szczególnie, gdy na miejscu masz kochaną wariatkę, z którą nawet wyjście do zieleniaka po ziemniaki wiąże się z zajebistymi wspomnieniami. Żyć - nie umierać. Konsumpcyjny styl bycia jaki od urodzenia prowadzę ma w sobie nutkę destrukcyjności. Niby pieniądze to nie wszystko, ale weź to powiedz bezdomnemu leżącemu na ławce pod stertą gazet. Perspektywa lekko przygnębiająca. Ale do rzeczy. Grosz się mnie nie trzyma, ale to już wiecie. Najgorzej, że mniejszy budżet nie oznacza wcale mniejszej ochoty na jedzenie. Zwłaszcza na słodkie. Może po mnie tego nie widać, ale potrafię zjeść dwa lukrowane pączki na raz a potem, jak gdyby nigdy nic, otworzyć czekoladę z całymi migdałami i....właśnie. Cukier potrafi uzależnić mocniej niż sklepy obuwnicze. Ostra chcica na süßigkeiten nachodzi mnie średnio raz na półtora tygodnia. Wyobraźcie sobie, w portfelu pusto, na półce ryż i makaron a w lodówce pasztetowa..I nie zgadniecie, co wtedy robię. Otwieram przeglądarkę i wpisuję parę randomowych wyrazów. Na ten przykład podam przykład. Karob. Studenckość. Kakofonia. My Słowianie. Degrengolada. Grzegórzki. Kolonoskopia. Dobra, wcale tak nie robię :P Wchodzę po prostu na pierwszego kulinarnego bloga, który wyświetla się po wyklikaniu zdanka typu głodny student chce coś słodkiego. Wszystko, co wyskoczy, warte jest wypróbowania. Wierzcie mi, takie przepisy nie raz już uratowały mnie przed popadnięciem w obłęd. Kogo dziś polecę, zapytacie? Kochani, nie kogo innego jak znaną już chyba wszystkim czytającym tego bloga autorkę MW. Przychodzę do Was dzisiaj z eksperymentem kryjącym się pod zgrabną nazwą Ciasto dla alergików. Zaskoczę Was lub nie, nie potrzeba do tego ciasta prawie nic. Nie ma tu jajek, nie znajdziecie też mleka czy masła. Nawet mikser Wam się nie przyda. Zaciekawieni? W takim razie zapraszam na włości.
Źródło:www.thegloss.com
Według niektórych smakuje jak Monte, według innych jest po prostu zajebiste, ale nie wiem na ile wierzyć ludziom, którzy są już po kilku drinach :P Ma mocno czekoladowy smak, ale też bez przesady. Jest wilgotne, trochę murzynkowate. A co najważniejsze, słodkie. Jeśli chodzi o mnie, to nie powaliło mnie na kolana, ale jak na studenckie standardy, to było się czym pochwalić przed innymi. Zeszło szybciutko. Polecam.

Zdjęcie zrobione prostownicą. Przy następnej okazji postaram się o lepszą jakość :)

Składniki:                                  160-170 stopni/ 35-40 minut
# 1 1/2 szklanki mąki pszennej
# 4 łyżki gorzkiego kakao
# 1 szklanka cukru
# 1 szklanka wody
# 5 łyżek oleju
# 1 łyżeczka sody
# 1 łyżeczka octu
# szczypta soli
# kilka kropelek aromatu wanilinowego

Suche składniki przesiewacie do miski. Dodajecie cukier. Następnie wlewacie wodę, olej i aromat. Przy pomocy widelca lub łyżki łączycie wszystko do uzyskania jednolitej gęstej masy. Przekładacie ją do wyłożonej papierem do pieczenia malutkiej tortownicy (ok. 20 cm średnicy) lub keksówki*. Pieczecie w nagrzanym piekarniku do tzw. suchego patyczka. Ciasto powinno urosnąć z górką, a nawet lekkim pęknięciem. Powodzenia!

* w przypadku keksówki trzeba znacznie wydłużyć czas pieczenia do dodatkowych 15-20 minut (często sprawdzajcie stan ciasta patyczkiem). A wierzch ciasta polecam przykryć potem folią aluminiową, żeby zbyt się nie spiekł.

28.1.15

Także tego

Nie uwierzycie, ale od godziny już siedzę tu tak jak ta łysa blondynka u fryzjera z pustą szklanką po mleku, dobrą nutą w uchu i z otwartym edytorem, namiętnie skupiając myśli nad idealnym avant-propos. Jaką by tu literkę upoważnić do bycia na tyle kompetentną, by wzięła na siebie odpowiedzialność za cały ten prl-owski łańcuszek ciągnący się za nią w skończoność. Z blogowaniem jak z jazdą na rowerze - niby  się nie zapomina, ale po długim okresie znikomej aktywności, pojawia się lekka nieufność podszyta niepewnością we własne umiejętności. Chciałoby się napisać coś tak epickiego, taką perłę, która zaprowadzi z powrotem na szczyt (jakbym tak kiedykolwiek wcześniej dotarł xD). Słowem: cokolwiek, co przywróci wiarę w siebie i jednocześnie nie będzie słodkopierdzącym peanem ku własnej osobie, która z lenistwa przestała robić to, co wcześniej robiła, mimo iż robiła to dobrze, tylko dlatego, że jest leniwa i udaje, że gotuje. Jestem podręcznikowym przykładem osóbki, która była na tyle przebiegła, by wmówić sobie, że wypalenie to naturalny etap w życiu każdego nieszanującego się publicysty. Tak, przyznaję to z ręką na serduchu, to właśnie mój przypadek. Najgorzej, że u mnie nawet nie chodziło o tu i ówdzie podkreślany brak piekarnika, niedobór lecytyny i pomysłów czy wytarte z przeżytku przyciski na klawiaturze. Po prostu przestało mi się chcieć, tak po ludzku. But it's so unlike me. Zazwyczaj karcę się za zbyt łatwe odpuszczanie, ale nie wiem czemu, tu poddać się było jakoś łatwiej. Ale koniec z tym, mówię w myślach. Przynajmniej teraz, gdyż w tym momencie właśnie czuję zwiększony poziom poczucia winy we krwi. A może to dlatego, że za tydzień mam sesję i desperacko choć podświadomie szukam zajęć, które skutecznie mnie od niej odciągną? Tak czy siak, blogowanie kojarzy mi się z czymś über przyjemnym. Wiem, że zabrzmi to narcystycznie, ale jak mam słabszy dzień, to wchodzę i czytam te swoje z ciężkim bólem wystękane niegdyś teksty i przyznam się z zamierzoną nieskromnością, że niezawodnie poprawiają mi humor. Nie wstydzę się tego, co było i niczego nie skreślam. Nie zmieniłbym nic. Przysięgam. Każdy post jest dla mnie ukrytym wspomnieniem; to jak zapach i smak zamknięty w kilkudziesięciu kilobajtach wyklikanych w języku polskim znaków. Po prostu fajnie sobie o tym wszystkim przypomnieć i przeżyć to jeszcze raz. Staram się nie być sentymentalny, ale Jane Austin ze wszystkich z nas zrobiła nieśmiertelnych romantyków. Uczuciowość przestała być domeną kobiet. Nikt już nie patrzy, czy facetowi wolno się rozczulić czy widok ten będzie raczej żenadą rodem z kazachstańskich filmów porno. W przypływie emocji wpisałem sobie więc w wyszukiwarkę hasełko cynamodowy pamiętnik. I wiecie co? Mam aż dziesięć stron wyników. Niesamowite, ale internet już o mnie nie zapomni. Wy też pamiętacie, bo sprawdzając z ciekawości statystyki, widzę, że wciąż jesteście całkiem aktywni jak na zapomnianego nawet przez Boga bloga. Dziękuję Wam za to bardzo. To taki widzialny dla mnie znak, że powrót marnotrawnej blogereczki nie będzie z góry skazany na porażkę. Chcę znowu dla Was pisać, może nie będzie to aż tak częste jak kiedyś, ale półrocznych przerw między postami postaram się Wam oszczędzić. Wiem jak to jest, bo sam śledzę efekty pracy wielu osób z branży. Czasami można dostać szału przez to ciągłe czekanie. Zatem ludziska, pomimo stu tonowej warstwy kurzu, grosiaków i wciąż pachnących miętą papierków po gumie Orbit bezczeszczącej nieświadomie mój geniusz, otwieram ten pamiętnik po raz kolejny. Strzeżcie się, wrogowie dziedzica!