28.1.15

Także tego

Nie uwierzycie, ale od godziny już siedzę tu tak jak ta łysa blondynka u fryzjera z pustą szklanką po mleku, dobrą nutą w uchu i z otwartym edytorem, namiętnie skupiając myśli nad idealnym avant-propos. Jaką by tu literkę upoważnić do bycia na tyle kompetentną, by wzięła na siebie odpowiedzialność za cały ten prl-owski łańcuszek ciągnący się za nią w skończoność. Z blogowaniem jak z jazdą na rowerze - niby  się nie zapomina, ale po długim okresie znikomej aktywności, pojawia się lekka nieufność podszyta niepewnością we własne umiejętności. Chciałoby się napisać coś tak epickiego, taką perłę, która zaprowadzi z powrotem na szczyt (jakbym tak kiedykolwiek wcześniej dotarł xD). Słowem: cokolwiek, co przywróci wiarę w siebie i jednocześnie nie będzie słodkopierdzącym peanem ku własnej osobie, która z lenistwa przestała robić to, co wcześniej robiła, mimo iż robiła to dobrze, tylko dlatego, że jest leniwa i udaje, że gotuje. Jestem podręcznikowym przykładem osóbki, która była na tyle przebiegła, by wmówić sobie, że wypalenie to naturalny etap w życiu każdego nieszanującego się publicysty. Tak, przyznaję to z ręką na serduchu, to właśnie mój przypadek. Najgorzej, że u mnie nawet nie chodziło o tu i ówdzie podkreślany brak piekarnika, niedobór lecytyny i pomysłów czy wytarte z przeżytku przyciski na klawiaturze. Po prostu przestało mi się chcieć, tak po ludzku. But it's so unlike me. Zazwyczaj karcę się za zbyt łatwe odpuszczanie, ale nie wiem czemu, tu poddać się było jakoś łatwiej. Ale koniec z tym, mówię w myślach. Przynajmniej teraz, gdyż w tym momencie właśnie czuję zwiększony poziom poczucia winy we krwi. A może to dlatego, że za tydzień mam sesję i desperacko choć podświadomie szukam zajęć, które skutecznie mnie od niej odciągną? Tak czy siak, blogowanie kojarzy mi się z czymś über przyjemnym. Wiem, że zabrzmi to narcystycznie, ale jak mam słabszy dzień, to wchodzę i czytam te swoje z ciężkim bólem wystękane niegdyś teksty i przyznam się z zamierzoną nieskromnością, że niezawodnie poprawiają mi humor. Nie wstydzę się tego, co było i niczego nie skreślam. Nie zmieniłbym nic. Przysięgam. Każdy post jest dla mnie ukrytym wspomnieniem; to jak zapach i smak zamknięty w kilkudziesięciu kilobajtach wyklikanych w języku polskim znaków. Po prostu fajnie sobie o tym wszystkim przypomnieć i przeżyć to jeszcze raz. Staram się nie być sentymentalny, ale Jane Austin ze wszystkich z nas zrobiła nieśmiertelnych romantyków. Uczuciowość przestała być domeną kobiet. Nikt już nie patrzy, czy facetowi wolno się rozczulić czy widok ten będzie raczej żenadą rodem z kazachstańskich filmów porno. W przypływie emocji wpisałem sobie więc w wyszukiwarkę hasełko cynamodowy pamiętnik. I wiecie co? Mam aż dziesięć stron wyników. Niesamowite, ale internet już o mnie nie zapomni. Wy też pamiętacie, bo sprawdzając z ciekawości statystyki, widzę, że wciąż jesteście całkiem aktywni jak na zapomnianego nawet przez Boga bloga. Dziękuję Wam za to bardzo. To taki widzialny dla mnie znak, że powrót marnotrawnej blogereczki nie będzie z góry skazany na porażkę. Chcę znowu dla Was pisać, może nie będzie to aż tak częste jak kiedyś, ale półrocznych przerw między postami postaram się Wam oszczędzić. Wiem jak to jest, bo sam śledzę efekty pracy wielu osób z branży. Czasami można dostać szału przez to ciągłe czekanie. Zatem ludziska, pomimo stu tonowej warstwy kurzu, grosiaków i wciąż pachnących miętą papierków po gumie Orbit bezczeszczącej nieświadomie mój geniusz, otwieram ten pamiętnik po raz kolejny. Strzeżcie się, wrogowie dziedzica!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz