14.2.15

No Love Allowed

Cztery całkowicie zmyślone przez moją wyobraźnię związki, dwie przeszywające mózg niczym pocisk wiadomości, jedną niedoszłą miłość aż po grób, kilogram mniej i jeden przełomowy film temu czyli dokładnie 365 dni wstecz od teraz miejsce miały ostatnie cholerne walentynki. Czas gna szybciej niż jakiś tam etiopski sprinter, bijący właśnie swój życiowy rekord. Co zrobisz jak nic nie zrobisz. Taka sytuacja.

źródło: scoopwhoop.com
Moja rozpaczliwa potrzeba posiadania kogokolwiek, kto ma oczy i przynajmniej jedno ucho przez długi czas wpędzała mnie w kompleksy. Poczucie własnej wartości spadało proporcjonalnie do wielkości talerza ze spaghetti, którym zwykłem zajadać tak zwane smuty. Półgodzinne gorzkie żale przed snem stały się zwyczajem praktykowanym zaraz po dokładnym wyszorowaniu ząbków. Tak łatwo było słuchać Lany del Rey czy Christiny Perri nieustannie podrzucających jakiś zgrabny singiel o nieszczęśliwych miłościach. Zanurzać się w nich jak w otwartej głębi postępującej samotności. Zachowanie w stylu typowej zranionej życiem mimozy. Podsumowując, całkiem żałosny widok jak na dwudziestoparolatka. To już zakrawało o więcej niż emocjonalne biczowanie. To droga donikąd. Aż w końcu coś we mnie pękło, nawet w sumie nie wiem co i kiedy dokładnie.  Jak to zwykle mawia M., pewnego dnia wyszedłem z siebie i stanąłem obok. Co za godny pożałowania mentalny wrak człowieka, stwierdziłem po chwili obserwacji. Nic tylko farbować grzywkę na czarno. Co to, to nie. Wspólnie z Chylińską powiedzieliśmy sobie dość. Zmiany nie przyszły wcale tak ekspresowo jak zakładałem, ale na dobre warto czekać.
Nie powiem, typowo polaczkowe narzekanie, że wciąż nic się wokół nie dzieje pozwoliło świeżym receptorem poczuć każdy kierowany w mą stronę flirt, nawet ten z pozoru niewinny. Uświadomienie sobie jak znikome znaczenie to pseudo-święto jakim są walentynki ma w moim życiu w pewien sposób mnie wyzwoliło. Przestałem rzucać się emocjonalnie na każdą osobę, od której choćby marginalnie dało się poczuć zainteresowanie. Przestałem się ośmieszać, wierząc że ludzie idą w piątek do klubu szukać miłości swojego życia. Przestałem wyłudzać uczucia i karmić się tzw. second best-ami. Trochę szacunku, sis! Zwłaszcza a w sumie to przede wszystkim do siebie. Koniec żebrania, czas zebrać się do kupy. I to cholernie dobrze wyglądającej kupy. Efekty? Szalony jak nigdy lover-coaster cyklicznie zapewniał odpowiednią dawkę potrzebnych do procesu trawienia emocji. Było przyjemnie, czasami nawet bardzo. Fajnie było poczuć te dziesiątki spojrzeń kierowanych w moją stronę, złapać z tym kimś wyjątkowym wzrokowy kontakt naładowany zmysłowością bardziej niż niejedna kokosowa pralina, poczuć się zdobywanym. Choć jeszcze lepsze było to kłucie zazdrości i ssanie żołądka z tęsknoty dzień po za osobą, której tak naprawdę w ogóle się nie zna, bo ot tak wpadła w to głupie oko niczym niedający się za cholerę usunąć brokat na karnawałowej imprezie. Całkiem milutko jest tak od czasu do czasu sobie poudawać. I co z tego, że z romansu nigdy nic nie wychodzi, że ludzie chcą tylko przez jeden wieczór się zabawić, że rano budzisz się z kacem bardziej moralnym niż pijackim a Boski Alvaro jednak nigdy nie odpisze. Życie to nie telenowela. Kto chce miłości, niech wyjdzie na przystanek albo najlepiej do biblioteki. Liczy się adrenalina, ten dreszczyk emocji, kiedy robisz coś po raz pierwszy. Przełamujesz własne bariery, bezpieczny komfort i decydujesz się na coś szalonego jak w moim przypadku głupie poproszenie o numer. Gesty z pozoru proste w momencie chwilowego podniecenia są trudniejsze niż przebrnięcie przez Godziny Cunninghama. Ale z każdym kolejnym krokiem stajesz się silniejszy, budujesz w sobie mur, który broni przed bólem, smutkiem, upokorzeniem. Wyrabiasz sobie tę grubą skórę. A reszta zaczyna z wolna tracić na znaczeniu.
Może z upływem czasu zamieniam się w Elsę z Krainy Lodu, niedopuszczającą do siebie nikogo. Może ta zmiana sprawia, że głębsze uczucia zamykam na malutki kluczyk, który później wyląduje na dnie Wisły. Może tak zwyczajnie jestem wampirem równie lodowatym na zewnątrz, co w głębi duszy. Może umrę w samotności otoczony przez gromadę liniejących kotów, które liżąc, obudzą we mnie nieudolnie skrywane instynkty. Wszak bycie KOT-em wyssałem z mlekiem matki. Może najzwyczajniej w świecie wszystko jeszcze przede mną i okaże się, że w wieku czterdziestu lat buszując po paryskim targu staroci, spotkam miłość swojego życia. Jestem za młody, by gorzknieć i tracić pewność siebie tylko dlatego, że nie mam drugiej połówki. W ogóle kto to wymyślił, żeby swoją samoocenę uzależniać od innych? Nie, nie, nie. Nie ma nic bardziej seksownego i pociągającego jak naturalna pewność siebie. Dlatego nie mam zamiaru więcej płakać z czyjejś winy. Będę jak Cameron Diaz w Holiday. Przyjdzie czas to się rozkleję, ale teraz najwyższa pora obudzić w sobie wewnętrzną divę. Wszak Mam te moc.

2 komentarze:

  1. Hej Łukaszu! :) Przyznaję, że czytałam Twój wpis z pewną fascynacją... Super piszesz, wiesz? :D Co do Walentynek, miłości i drugiej połówki - nic na siłę, ona na pewno gdzieś jest i się znajdzie, a Ty musisz znać swoją wartość! Czasami lepiej nie przeżywać tych wszystkich związków, rozstań, kryzysów, tylko znaleźć tę jedyną w wieku dwudziestu kilku lat :D Jesteś jak Olaf - brakuje Ci trochę ciepła, ale ja wierzę w to, że je odnajdziesz w kobiecie, która Cię doceni i pokocha :)
    Pozdrawiam Cię! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oooo, uwielbiam ten komentarz. Tyle miłych słów i pozytywnej energii naraz. Dziękuję Ci bardzo :) I cieszę się, że w końcu ktoś odważył się napisać, tak rzadko się to zdarza. Dodajesz mi motywacji, by pisać, bo wiem, że chociaż jedna osoba to przeczyta i się zainspiruje. Mam nadzieje, że Cię nie zawiodę. Pozdrawiam również!

      Usuń