***
Jestem. W głuchej ciszy zimnego pokoju
słychać ciągle bicie mego serca. Więc jednak żyję.
Przełykam ślinę widocznie zawiedziony. A już myślałem, że tym
razem świat naprawdę się skończy. Otwieram wilgotne od łez oczy.
Wokół gęsta ciemność. I ten uciążliwy zapach starego,
przegniłego drewna. Nie jestem u siebie. Nie jestem sobą. Tylko
buty zdają się być znajome. Pustym wzrokiem patrzę w dal, jak
zaczarowany. Nic nie czuję, już nie chcę. Tylko ja i moja
beznadzieja. Czy ja coś znaczę? Pytanie wydostaje się z ust
prawie szeptem. Ściany twardo milczą. W wielkich złotych ramach
dystyngowane postaci tylko spoglądają na mnie z widocznym
pożałowaniem. Czuję na sobie ich wzrok, osądzający. Przecież
nawet mnie nie znacie, krzyczę z wyrzutem w myślach. Zagarniam
rękami podkulone nogi i wtulam się w nie tak mocno, jak tylko
potrafię. Żeby chociaż przez moment poczuć dotyk pełen troski i
współczucia. Nieważne, że mój. W wyobraźni czuję zupełnie
kogoś innego. Ale moment ten znika szybciej niż mydlana bańka
wydmuchana w ogrodzie pełnym różanych krzewów. Okrutne. Bolesny
bezgłos rozrywa ostre bicie dzwonów z pobliskiego kościoła, które
budzą mnie z letargu. Tak, Panie? Co chcesz przez to powiedzieć?
Bez przekonania przekręcam
głowę w stronę ledwo widocznego okna. Tylko ty we mnie nie
zwątpiłeś. Wciąż we mnie wierzysz, tak, o ironio. Chciałbym
mieć tyle siły, co Ty. Niestety, jedyne, co opanowałem do
perfekcji, to poddawanie się bez walki. Powinni mi wręczyć puchar
z tej okazji. I jakieś tabletki, które dałoby się przedawkować.
Smutne, ale jestem marną kopią samego siebie. Czarno-białą,
nijaką. Co się ze mną stało? Kim ja do cholery jestem?
Osobą bez celu. Tak bardzo w tej chwili samotnie nieszczęśliwą.
Dlaczego tak trudno posiąść szczęście na dłużej? Starasz się,
starasz, robisz tak wiele, by w końcu odczuć swoją wartość.
Pełną, nie jakieś mechanicznie wydojone 3,2%. I gdy już myślisz,
że inni mogą ci tylko pozazdrościć, los niespodziewanie zbija
cię, niczym pionek w chińczyku, i wracasz na start. I tak
cyklicznie, jak wykres sinusoidalny. Budzisz się i wiesz, że
najprzyjemniejszy moment nadchodzącego dnia masz już prawie za
sobą. Wtulasz się po raz ostatni w przyjemnie ciepłą kołdrę. To
dobry dzień, żeby sobie ot tak pocierpieć. Nieróżniący się od
tygodni poranek zaczynasz z przygnębiającą balladą w uszach i
wychodzisz stawić czoła bezwzględnej rzeczywistości. Po kilku
dłużących się godzinach udawania, że wszystko jest jak
najbardziej w porządku, możesz nareszcie zrzucić maskę, która w
łoskotem odbija się od starej szafy i upada gdzieś w zakurzonym
kącie. Nie pozostaje już nic innego jak usiąść i z bezsilności
zacząć płakać. Dzień jak co dzień. Więc ja siedzę, ledwie
wytrzymując przeszywający chłód jesiennego wieczoru. W ciemności.
Bez szans na bohaterską ucieczkę z okowów rozpaczy. Sam nie dam
rady. Życie to kapryśna loteria. Tak nieprzewidywalna. Mimo, iż
mam dosyć niepewności, nie potrafię podjąć trzeźwych decyzji. I
tak toczy się to błędne koło fortuny. A ja zapadam się w sobie,
z każdą sekundą coraz bardziej tracąc sens życia z pola
widzenia. Podświadomie jednak liczę na spektakularne spłonięcie. W samotności.
By wszystkie pretensje i gorzkie żale zamienić w pył. A następnie
odrodzić się z nich silniejszy, jak feniks. Na razie jednak nie
stać mnie nawet na zapałki.
***
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz