28.8.13

Popisowy pleśniak czyli morderstwo w kuchni

Są dwa sposoby na najlepsze ciasto: robić je z miłością albo robić je ze złością. Szykuje się naprawdę dobry pleśniak, bo najwyraźniej mam dzisiaj zły dzień.

Nie wiem czy to zwykły summertime sadness czy lekkie wkurzenie* na fryzjerkę, która zbyt szczodrze zinterpretowała moje "trochę krócej" i przez nią przez tydzień nie wyjdę z domu. Kto-to-wie??? Nieważne.
------
* za dużo dzieci ma dostęp do bloga. Cholera!
------
Sytuacja beznadziejna - przynajmniej na chwilę obecną. Trudna sprawa, jak nic. Czuję (pauza) się (pauza) źle. A nie cierpię czuć się źle, wierzcie mi. Jest tylko jeden przepis, który może mnie z tego wyciągnąć. Popisowy pleśniak. Już na sam dźwięk wypowiedzianych przeze mnie słów czuję ciepły promień, bijący od światełka na końcu tunelu. (Nadzieja to???) Przeczytanie listy składników wręcz napełnia mnie siłą. O tak. Za chwilę posypie się mąka...Ludzie o słabych nerwach, strzeżcie się.
***
Ta miękka kulka ciasta nie ma ze mną żadnych szans. Bez wahania więc decyduję się na pierwszy ruch. Uderz, uderz, uderz, uderz. Pięścią atakuje bezbronną kluchę, za każdym razem pozostawiając niezatarty ślad; odcisk tak głęboki, że aż czuję knykciami dno miski. Oberwała, ale to mi nie wystarcza. Zbieram ją więc czym prędzej do kupy i natychmiast, praktycznie bez zastanowienia, wymierzam jej ostry policzek. SLAP! Ałć, ręka aż poczerwieniała od bólu. Nie zasłużyła, wiem, ale trudno. Coś musiało. I leży tu teraz taka; płaska jak jakiś niedosmażony racuch. Mięczak - mówię z zadowoleniem, ale o dziwo nie odczuwam spodziewanej ulgi. Czuję już, że na jednym się nie skończy. Trzeba ubić coś jeszcze. Mój wzrok automatycznie przenosi się na miskę z białkami. O tak. Ze złowrogim uśmiechem wyciągam trzepaczkę i powoli idę w jej stronę. Nie ma ucieczki. Mam cię! Jeden-dwa-trzy-...-trzydzieści osiem-trzydzieści dziewięć-....-sto-...Cholera, straciłem rachubę. Jak w opętaniu ubijam, raz za razem. Czysta furia. Dzisiaj nie mam litości. Nagle przerywam, szybka ocena. Pobladły, wręcz pobielały. Sztywne jak trup jakiś. Czyli ubiłem. Pffff, wypuszczam powietrze ze zmęczenia. Przecieram zroszone potem czoło; stół cały uwalony. Piana gdzieniegdzie, a fartuch cały w mące. Trzeba będzie uprać, za dużo śladów kulinarnej zbrodni. Zbrodni (pauza) doskonałej. W końcu ku mojej uciesze odczuwam pożądany smak satysfakcji. Udało się. Jeszcze tylko szyderczy śmiech a la Barney z How I Met Your Mother...Całe szczęście nikt nie widział, co tutaj zaszło. Już po wszystkim. To będzie moja mała, słodka tajemnica. Po smutach ani śladu. A o to przecież chodziło....
The End


PS. Ciasto wyszło przepysznie. Tak jak się tego spodziewałem ;)


PS.2. Dla nie będących w temacie wrzucam:  


Składniki:                                       175 stopni/ 1 godzina
# 3 szklanki mąki pszennej
# 4 jajka
# kostka margaryny
# łyżeczka proszku do pieczenia
# szklanka drobnego cukru
# czubata łyżka gorzkiego kakao
# szczypta soli
# salaterka kaszy manny lub bułki tartej
# ok. 1 kg dojrzałych śliwek
Z mąki, pokrojonej w kostkę margaryny, proszku do pieczenia i żółtek zagniećcie ciasto. Uformujcie kulkę, którą podzielcie na pół a następnie jedną z powstałych połówek przekrójcie jeszcze raz na pół. Powstaną trzy części. Największą włóżcie do lodówki, jedną ćwiartkę do zamrażalnika a pozostałe ciasto rozetrzyjcie z kakao, tworząc coś w rodzaju takiej kruszonki. 
Wyłóżcie dużą blachę papierem do pieczenia. Następnie zabierzcie się za śliwki, które umyjcie i pozbawcie pestek.
Wyjmijcie ciasto z lodówki i wyłóżcie cienko na blaszce. Następnie każdą połówkę śliwki obtoczcie w kaszy mannie i przykryjcie nimi szczelnie blachę, kładąc je skórką do góry. Jak wam zostanie kaszy, to możecie ją wysypać na owoce (wchłonie sok). Posypcie wszystko "kakaową kruszonką".
Teraz możecie włączyć piekarnik i zabrać się za ubicie piany z białek ze szczyptą soli. Gdy już będzie sztywna, dodawajcie cukier, łyżka po łyżce, cały czas ubijając. Gotową przełóżcie na blachę. Na koniec wyjętą z zamrażalnika ostatnią część ciasta zetrzyjcie na tarce na małych oczkach, dokładnie przykrywając pianę. I do nagrzanego piekarnika :) Niech się ładnie przyrumieni. 

1 komentarz: